I kto by pomyślał. Taka dobra płytka i marne parę złotych. Ale w końcu – czego się dziwię? Przecież przykład Truskawek dowodzi, że wielkie wytwórnie płytowe nie są wcale zainteresowane propagowaniem dobrej muzyki. Owszem, wyświadczając wykonawcom wielką łaskę wydają ich płyty, ale bez nachalnych kampanii promocyjnych, bez wielkich tras koncertowych i tego całego szumu, bez którego podobnież nie da się sprzedać muzyki. Można powiedzieć, że w końcu ostatecznie o to chodzi – no i tak, i nie. Gdyby nie medialna śpiewka wielkich koncernów, a dotycząca tzw. popularnych autorów (o ile ich można sportretować takim słowem), może „nasza muzyka” mogłaby się przebić przez ten mur plastikowego kubka do kawy, hamburgera na obiad i Faktu w toalecie. Gdyby – no właśnie – niektóre rzeczy się nie zmieniają. Wróćmy na ziemię, do naszej szarej rzeczywistości.
The Strawbs nigdy do tuzów świata rockowego nie należało. A&M wydawało płyty zespołu – ba, w pewnych kręgach był nawet popularny, ale zazwyczaj jego nazwę wymienia się przy okazji Ricka Wakemana. A ten zniknął z zespołu prawie tak szybko, jak się pojawił. Stąd te wszystkie porównania A szkoda. Bo Strawbs to zespół o wypracowanej stylistyce, świetnym brzmieniu opartym głównie na grze akustycznych gitar i fortepianu. Bliżej im do szufladki folk, niż do klasycznego rocka. I dlatego, pomimo iż ta muzyka się nie sprzedaje, proponuję, abyście sięgnęli po siódmy (o ile będziemy liczyć tylko płyty studyjne) krążek zatytułowany Hero & Heroine.
Na początek Truskawkowy Deser brzmi wyjątkowo pięknie – Autumn długie, prawie dziewięciominutowe nagranie to kwintesencja stylu Strawbs. Wstęp zupełnie niespodziewany – jakieś odgłosy szemrzącej gitary, wyrazista linia basu i symfoniczny wręcz rozmach instrumentów klawiszowych przywodzą na myśl w pierwszej chwili patos Genesis raczej. Ale szybko wszystko wraca do normy - akustyczne gitary, wsparte mellotronem i organami – to już Strawbs jakie znamy i lubimy. Cousins śpiewa z właściwą sobie melancholią w głosie. Utwór leniwie toczy się przed siebie, by tylko czasami wybuchnąć zgiełkiem. A finał wręcz oczarowuje słuchacza. Polecam, to znakomite nagranie.
Ponownie magicznie robi się z początkiem tytułowego nagrania. Hero & Heroine, a także następujący po nim Midnight Sun znakomicie splatają się ze sobą. Najpierw rockowa dynamika, połączona z szaleńczą wręcz grą instrumentalistów i połamanym po wielokroć rytmem, a później akustyczne gitary, przypominające trochę brzmieniem wczesne Jefferson Airplane wyczarują dla nas świat z zupełnie innej rzeczywistości. Znakomite połączenie ostrej jazdy z wyciszeniem. To jak sobotni poranek po szalonym piątkowym wieczorze.
Na wyróżnienie zasługuje jeszcze kolejny na płycie utwór, nawiasem mówiąc bardzo dylanowski w swym kształcie - Out In The Cold. I choć prym wiodą w nim znowu akustyczne gitary, to oparto go na świetnej partii fortepianu. To właśnie John Hawken odgrywa główną rolę w tej piosence. Bardzo melodyjnej, śpiewanej ciepłym głosem Cousinsa. Całe tło, wyczarowywane przez instrumenty, kwilącą gdzieś w oddali gitarę i majaczące w oddali organowe obrazy to taka harmonia kompozycji, aż trudno cokolwiek więcej dobrego napisać o tym nagraniu.
Czy to wszystko? Nie, oczywiście nie. Bo i Shine On Sliver Sun, jak i Round And Round to dobre utwory. Nie one jednak stanowią o wartości tego krążka.
Podsumowując: Hero & Heroine to dobra płyta. Trochę nierówna – nieprzypadkowo nie wspomniałem tu o kilku nagraniach, dla których spokojnie mogłoby na tym krążku zabraknąć miejsca. Są, i cóż, zaniżają średnią. Ale, w ostatecznym rozrachunku jednak więcej tu dobrych nagrań, niż złych (czy raczej słabych). Dlatego warto sięgać po takie perełki, zwłaszcza, jak nie kosztują dwudziestu złotych…