Jak to jest, być zawieszonym między szczęściem a totalną rozpaczą? Miotać się od jednego do drugiego? Albo oczekiwać uniesień, uskrzydlających uczuć i czuć wiatr we włosach, albo z krwawiącym sercem spadać w przepaść, przepełniony bólem, strachem i rozpaczą rodzącą jedynie zrezygnowanie. Obym się nigdy nie przekonał…
Choć, na dobrą sprawę, gdyby się zastanowić, namiastki takich chwil zdarzają się każdemu z nas. Żyjemy na tym świecie. Chcemy uczuć ... a że nie zawsze przytrafiają nam się te upragnione, to już inna sprawa. Więc balansujemy między radością a smutkiem. Jak na nieustającej lekcji matematyki. Over and over…, niczym w piosence Breathless.
To jeden z tych zespołów, który właściwie zaginął w mrokach muzycznych historii. Owszem, lider i wokalista tej grupy, czyli Dominic Appleton, pojawił się w bardziej wyrazistym kontekście na albumach This Mortail Coil, tego niezwykłego projektu stworzonego przez szefa wytwórni 4AD. Ale szerszej publiczności Breathless pozostali nieznani. Ani nie było ich w głównym nurcie muzyki nowofalowej czy elektronicznej lat osiemdziesiątych, ani też nie załapali się na jakieś przelotne mody na różne dziwactwa, jakie w thatcherowsko – reaganowskiej epoce zmagania się z komunizmem i kapitalizmem królowały na rynkach muzycznych fascynacji. Owszem, gdzieś tam nazwa zespołu się przewinęła, ale ich popularność pozostawia wiele do życzenia. Zestawiłbym ich z takimi The Opposition – coś tam dzwoni, na szlakach naszych zainteresowań, ale … właściwie nikt o nich już nie pamięta. A szkoda.
Between Happiness And Heartache to czwarty album Brytyjczyków. Wydany już na dobrą sprawę post factum: gdy na scenę wdzierał się grunge, a przyznawanie się do gry na instrumentach klawiszowych zaczynało być z lekka mówiąc – niechlubne. Nonszalanckie granie na gitarach, mamrotanie pod nosem (co niektórzy nazwali śpiewem) skutecznie zepchnęło wszystkie takie cudeńka pokroju Breathless do lamusa. Płyty, mimo, że znakomite, nie mogły się przebić, bo ktoś wziął stary produkt, opakował w nowe sreberka i sprzedał publice jako „scenę Seattle”. I tyle zostało z romantycznie dekadenckich poszukiwań Appletona i kolegów.
A ta płyta to przełom. Totalna odmiana. Szaleństwo i strach. Tęsknota i spełnienie. Kwintesencja lat osiemdziesiątych. Arcydzieło, na miarę The Joshua Tree, Street Fighting Years czy The Colour of Spring. Spokojnie każdy odnajdzie tu swój własny, dla niego tylko przyrządzony kawałek piękna. Czy będzie to wysmakowana, niezwykle kunsztowna melodia. Albo może harmonie wokalne, tak specyficzne i chwytające za serce. Gitara? Oj, proszę bardzo – grająca akordami i wycinająca solówki piękniej, niż niejeden neoprogresywny tuz potrafił to czynić. Klawisze cyzelujące nuty w sposób iście symfoniczny, ale bez zbędnego, zawiesistego klajwnolanowego patosu.
Ciężko wyróżnić którekolwiek z tych ośmiu nagrań. Skomasowano w nich bowiem taką ilość i rangę uczuć, aż dreszcze chodzą po karku a dusza sama próbuje odnaleźć w nas przetrwanie, miotając się między szczęściem a rozpaczą. Posłuchajcie choćby All That Matters Now. Głośno. Wyraziście. Do bólu. Niech rzęzi ta gitara, a wokalista niech wyśpiewa dla nas swoje tęsknoty. Tylko to się liczy, o takiej muzyce marzyć należy zawsze. I chłonąć, ilekroć się pojawi. Rzadko się to zdarza, ale … się zdarza.
Na Between Happiness And Heartache zawarto w pigułce sporą część piękna tego świata. Nie znacie? Współczuję… i proponuję szybko to naprawić.