Zapomniałem o tym zespole. Zupełnie. Wstyd i mizeria. Hańba mi. Jak w ogóle mogłem??!! Szczera i bezwarunkowa samokrytyka. Hańba mi…
Mistrzowie nastroju, czarno-białych fotografii, mglistych poranków i tekstów wyśpiewywanych do molowych tonacji. Nieodparcie kojarzący się nam z mrocznym, odległym światem samotnych lodowych jezior, leśnych ostępów i nastrojów rodem z horrorów. Tenhi.
Nie zmienili się specjalnie przez te lata mojego zapomnienia. Znowu fortepian prym wiedzie, obdarowując nas partiami przypominającymi chopinowskie scherza pomieszane z griegowskimi suitami granymi przez pianistę przytłoczonego ciężarem samotności. Znowu brzmienie gitary łączy się z delikatnym śpiewem wokalistki, tak perfekcyjnie obrazującym pustkę poszukiwań szczęścia w centrach handlowych.
Znowu wokalista (lub wokalistka) czarują słuchacza głosami na przemian naznaczonym mrocznym (ale nie mrhrocznym) cierpieniem i anielską, wyczekiwaną nieustępliwością. Znowu gra zespołu przypomina o linii życia, wijącej się w różny sposób na pomarszczonych dłoniach samotników. Znowuż brzmienie to raczej budowanie pewnej aury, niż opisywanie rzeczywistości w sposób zupełny.
Siłą tej płyty jest z jednej strony brak wyraźnych odniesień do muzyki współczesnej , a z drugiej … zachwycające pozbawienie płyty melodii, które upoważniałyby do traktowania jakiegokolwiek nagrania, jak potencjalnego przeboju. Nie nie, na płycie Tenhi przebojów nie będzie. Przebojów można oczekiwać po … Sigur Rós, ale nie po Finach.