Ha! Dokądże to zawędrowaliśmy w tym naszym muzycznym zapamiętaniu. Zaczynało się przecież tak niewinnie: rzężeniem gitar i charczeniem wokalisty. Ostro, szybko, bezkompromisowo. Młodzieńczo, by tak rzec. Czas pomiędzy odlotami nie istniał, a każdy gest był działaniem na przekór. Im, czyli dorosłym, którzy jak zawsze musieli mieć odmienne zdanie i kiwali w ten irytujący sposób głowami. Światu, który ONI (others?) urządzili zupełnie nie tak. Znajomym, których nie było stać na takie nieprzejednanie. Taaak… to były takie czasy. Akceptując tu i teraz, żyjąc chwilą i marzeniami o sławie budowaliśmy sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu. A że niewielu go podziwiało? A któryż prawdziwy artysta marzy o poklasku. Tak właśnie uważaliśmy. SZTUKA, nic więcej nie miało znaczenia.
Potem… coś się jednak zmieniło. Nie wiadomo dlaczego, gdzie upatrywać przyczyny odmiany, dość powiedzieć, że tama pękła. A kiedy pęka tama trzeba się wynosić lub zmienić. Cóż więc było robić – porzuciliśmy blichtr bezkompromisowości dla jawiącej się na horyzoncie alternatywy. I choć brzmiało to początkowo jak delikatny sen nie było już odwrotu. Każdy następnym krok prowadził nas ku miejscu, w którym dziś jesteśmy. A względem zamierzchłych czasów naszej działalności jest ono tak odległe, niczym zawieszony w przestworzach nieba satelita…
Cóż, mamy czerwiec 2014 roku, co oznacza, że Anathema powraca! Po dwóch latach od znakomitego Weather Systems, po długiej i uwieńczonej albumem live trasie koncertowej Brytyjczycy weszli do studia i nagrali nowy materiał. I co tu dużo klawiaturzyć – sprokurowali bardzo dobry materiał. Choć wydawać by się mogło, że dalsze łagodzenie brzmienia już nie powinno następować, a bardziej melodyjnej i emocjonującego piosenki od The Beginning And The End nie da się już napisać – wszystkie te przypuszczenia okazały się być niewiele warte. Anathema AD 2014 to zespół korzystający już z wypracowanego stylu, umiejętnie łączący doskonałą instrumentację z bardzo przyjemną, nowocześnie brzmiącą melodyką.
Distant Satellites to płyta, na której sporo się dzieje. Są na niej klasyczne anathemowe ballady, zaczynające się spokojnymi partiami wokalu, klawiszy i subtelnej gitary a kończące się apokaliptyczną kanonadą całego instrumentarium, burzącą jakiekolwiek wspomnienie o zwiewnym początku. Taką budowę ma choćby trzyczęściowy The Lost Song, gdzie proporcje pomiędzy delikatną muśnięciem melodii a histerycznym zgiełkiem finału osiągają poziom najwyższego anathemowskiego kruszcu. Idealnie wpasowuje się weń (zwłaszcza w część drugą suity) głos Lee Douglas, jak zwykle przepięknie i sugestywnie wyśpiewującej swoje wokale, niezależnie od tego, czy jest to pierwszy głos czy tylko wokaliza w tle.
Najnowsze dzieło Anathemy to nadto kolejny flirt braci Cavannagh z elektronicznymi beatami, których kiedyś nie uświadczylibyśmy na albumie zespołu grającego muzykę artrockową. Owszem, odkąd Galahad odważniej ruszył w tamte rejony na Following Ghost co i rusz ktoś sięga po ten sposób instrumentacji, ale… nie każdy zespół wychodzi z tej potyczki z tarczą. Anathema poradziła sobie znakomicie: po lekkim flircie z taką muzyką na A Natural Disaster Brytyjczycy uznali, iż czas głębiej rozpoznać temat synkopowych rytmów. Wykorzystali w tym celu prześliczną kompozycję tytułową. Distant Satellites nie sposób nie docenić. Lekka, bardzo przyjemna i zwiewna melodia, śpiewana przez Vincenta z towarzyszeniem minimalistycznych klawiszy jakby tak od niechcenia i … szaleńczy, pozornie zupełnie nie pasujący do całości rytm. Drzemie w tym nagraniu taka potęga, jakiej nie powstydziłyby się żadne poprzednie albumy Anathemy. To killer całego albumu, ponad osiem minut absolutnego, przebogatego, uskrzydlającego piękna.
Jest tylko jedno ale. Nie wiem, czy zespołowi uda się ten nastrój, ten artystyczny blichtr wyczarować na koncertach. A … szczerze powiedziawszy – promowanie tego albumu bez grania utworu tytułowego mija się z celem. Bo właśnie Distant Satellites pokazuje, cóż znaczy odwaga w tworzeniu nowej muzyki. Niby wszystko już było, każda nuta została już kiedyś zagrana. Ale nielicznym udaje się przywoływać z niebytu coraz to nowe, niespotykane gdzie indziej melodie. Jeśli na koncertach zagrają to tak jak na albumie, będzie nieziemsko!
Zresztą… i tak już jest!