Od dobrych kilku lat Anathema jest dla mnie takim zespołem, który dzięki konsekwentnemu rozwojowi i zachowaniu bardzo osobistego charakteru wykonywanej muzyki, potrafił zaciekawić i zauroczyć mnie każdym kolejnym albumem. Zawsze bowiem potrafili umiejętnie dawkować stare i nowe elementy swojej twórczości, przez co wszystkie płyty brzmiały inaczej –zaskakiwały, jednocześnie brzmiąc jakoś tak swojsko i znajomo… Dlatego też każda z dotychczasowych płyt Brytyjczyków była dla mnie dużym wydarzeniem i z niecierpliwością oczekiwałem też na nowy album.
"A Fine Day to Exit" to znowu coś innego: z jednej strony jest to jakby naturalna kontynuacja "Judgement", z drugiej natomiast powrót w bardziej "elektroniczno-piknfloydowskie" eksperymenty, znane już z doskonałej "Alternative 4". I niby wszystko jest w porządku, znów mamy do czynienia z ładną, delikatną muzyką do jakiej Anathema zdążyła nas już przyzwyczaić, krążek ten jednakże budzi we mnie mieszane uczucia… Po pierwsze zmienił się nastrój samych kompozycji, które jak na Anathemę są zdecydowanie bardziej optymistyczne. Co prawda wciąż obecne jest owo charakterystyczne uczucie zagubienia i delikatnej melancholii, jednakże pierwiastki takie, jak: smutek, przygnębienie, czy nawet rozpacz, które niegdyś stanowiły przecież nieodłączne elementy twórczości zespołu dziś są w niej praktycznie nieobecne. Mamy tu więc do czynienia w większości ze spokojnymi, ciepłymi i delikatnymi utworami, które muzycznie oscylują gdzieś wokół dokonań Jeff'a Buckley'a, Radiohead z okresu "OK Computer", czy nawet The Gathering z "How to Measure a Planet". I o ile w warstwie wokalnej porównanie z tym pierwszym panem jest raczej niezobowiązujące, ze względu na całkowicie różne barwy głosów Vincenta i Jeffa, to muzycznie owe skojarzenia (jeśli nie z samym Radiohead, to ze sceną alternatywną ogólnie), są jak dla mnie zbyt „oczywiste” i rzucające się w uszy (np. "Pressure", "Leave No Trace"). Nie zrozumcie mnie źle: Anathema wciąż jest zespołem brzmiącym bardzo charakterystycznie i "po swojemu", martwi mnie natomiast, że muzyka grupy ewoluuje w kierunku bardziej komercyjnych i banalnych brzmień, charakterystycznych dla całej masy popularno-alternatywnych grup. Jednakże „obiektywnie” rzecz biorąc "A Fine Day to Exit" jest bardzo sympatycznym krążkiem (na całe szczęście do britpopu jeszcze im daleko:)) i to utrzymanym na dość wysokim poziomie. Wciąż mam co prawda problemy z zaakceptowaniem ostrzejszych fragmentów płyty ("Panic", fragmenty "Looking Outside Inside"), które mocno kontrastują z onirycznym charakterem pozostałej części albumu, za to bardzo cieszy mnie powrót Anathemy w bardziej eksperymentalne rejony, nawiązujące do mojej ukochanej "Alternative 4". Przy niektórych utworach na "A Fine Day to Exit" naprawdę można się zatracić, zwłaszcza w tak genialnych momentach, jak "Barriers", czy "Temporary Peace" (przy których całkowicie „odpływam”). Cieszy mnie również ponowny gościnny udział Lee Douglas, której głos doskonale uzupełnia wokale Vincenta i życzyłbym sobie słyszeć w przyszłości więcej tak pięknych i wzruszających duetów, jak ten wykreowany w wspomnianym przed chwilą "Barriers".
Tak więc mimo miejscami zbyt mocnej moim zdaniem komercjalizacji brzmienia i kilku słabszych momentów jestem prawie w pełni usatysfakcjonowany poziomem i zawartością "A Fine Day to Exit", myślę więc, że żaden miłośnik ich twórczości również nie będzie czuł się zawiedziony. Po przyzwyczajeniu się do zmian, jak zwykle mocna pozycja wśród wydawnictw 2001 r.