1. Deep - 4:53 2. Pitiless - 3:11 3. Forgotten Hopes - 3:51 4. Destiny Is Dead - 1:46 5. Make It Right (F.F.S.) - 4:20 6.One Last Goodbye - 5:23 7. Parisienne Moonlight - 2:10 8. Judgement - 4:20 9. Don't Look Too Far - 4:57 10. Emotional Winter - 5:54 11. Wings of God - 6:29 12. Anyone, Anywhere - 4:51 13. 2000 & Gone - 4:51
Całkowity czas: 56:56
skład:
Vincent Cavanagh - voice, guitar;
Danny Cavanagh - electric & acoustic guitars, keyboards, voice (7);
John Douglas - drums;
Dave Pybus - bass guitar;
Lee Douglas - voice (7, 9);
Dario Patti - piano (12);
Ocena:
8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
23.02.2007
(Gość)
Anathema — Judgement
Charakterystyczne dźwięki akustycznej gitary wzbogaca łagodny wokal, by po chwili nabrać mocy i zabrzmieć pełną piersią. Głęboko. Ja niestety oddychać muszę płytko, a niemal każdy, nawet drobny ruch powoduje cierpienie. Leżę bezsilnie i z rosnącą rozpaczą odkrywam, że pozycja, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa miała być najlepsza, bynajmniej spodziewanej ulgi nie przynosi. Po trwającej 40 minut serii eksperymentów z ułożeniem poduszek przyznaję, że na siedząco było wcale nieźle, ale odkąd udało mi się położyć (czemu towarzyszył niespodziewany okrzyk bólu), ponowne podniesienie okazało się niewykonalne. Do tego kołdra złośliwie zawinęła się pod łopatkę i zakłóca równomierne ułożenie ciała. Z wyraźnym trudem unoszę się na łokciu i drugą ręką wyszarpuję pościel. Proste? Owszem. Ale dziś wystarczająco wyczerpujące.
Rękoma mogę machać do woli, podobnie jak stopami czy dolnymi partiami nóg. Ale od kolan w górę najmniejsza nieostrożność przy poruszeniu skutkuje potwornym kłuciem w dolnej części kręgosłupa. Zblokowane tam mięśnie pleców odmawiają jakiejkolwiek współpracy, wysyłając po kręgach jak po nitce karzące sygnały wprost do mózgu. Pogrzebane Nadzieje, a Przeznaczenie Umiera. Skutecznie zniechęcony do poszukiwania potencjalnie dogodniejszych pozycji, przez dobry kwadrans próbuję odpocząć i delektować się dźwiękami, od których kiedyś rozpoczęła się moja przygoda z Anathemą. I choć przez te kilka lat wcale nie straciły one uroku, to podjęta próba relaksu kończy się fiaskiem. Również dlatego, że płyta nastawiona poprzedniego wieczoru „na zaśnięcie” teraz gra za cicho...
Poruszając wyłącznie gałkami ocznymi i ostrożnie głową rozglądam się wokoło. Rozwiązanie problemu leży po przeciwległej stronie wielkiego dębowego łóżka, odległe o dwie długości ramienia. Już wcześniej opracowałem mało drastyczny sposób obrócenia się na brzuch, tyle że pozostanie w takiej pozycji znacznie wzmaga cierpienia. [A może przy okazji uda się jeszcze poprawić poduszkę??] Po trwających wieczność, ale zakończonych pełnym sukcesem wysiłkach, opadam ciężko i z radością zmierzam do pogłośnienia muzyki na tyle, by te cudownie mocne i głębokie dźwięki zagłuszyły choć trochę moje doczesne niewygody. Niespodziewane kichnięcie podrywa ciało w krótkim, acz gwałtownym spazmie. Uniesiona w górę ręka uderza o stojące obok krzesło i wypuszcza pilota, który odbiwszy się od krawędzi łóżka ląduje wystarczająco za daleko... Całemu zajściu towarzyszy jedynie zduszony krzyk, którego nie dosłyszy Nikt, Nigdzie...
Na piętrze mieszkania w starym wiejskim domu w północnych Włoszech zapadł już zmrok. Mimo, iż tegoroczna zima jest wyjątkowo ciepła, a nocne chłody ledwie sięgają zera, to na skutek kiepskiej izolacji i nieefektywnego ogrzewania temperatura wewnątrz rzadko przekracza kilkanaście stopni. Drugie i trzecie kichnięcie, niczym precyzyjne cięcia skalpelem, równomiernie rozprowadzają przenikliwy skurcz po bezwiednie drgającym korpusie. Ciepłą kołdrę przykrywam jeszcze śpiworem i w Akustycznym Transie zapadam w nerwowy sen ....
.... Przebudzony odrętwieniem niemal całego ciała mam pewność, że MUSZĘ!! zmienić pozycję. Najlepiej natychmiast. Rozcierając zastygłe ramiona spoglądam przez oparcie krzesła na niewielki skrawek nieba widoczny przez odsłonięte okno. Blask Księżyca śmiało wlewa się do pokoju ciepłym światłem. Rzeczywiście, zrobiło się dość gorąco, a krople potu spływają na pomięte prześcieradło... [Czy w Paryżu też śpiewają anioły?]... Czuję jak ogarnia mnie gorączka, a przeszywający trzewia ból wciąż nie pozwala się poruszać – co najwyżej przeczołgać na drugi bok. Sącząca się z głośników muzyka zaczyna odkrywać nowe oblicze. Dźwięki dotychczas napawające mnie spokojem i umacniające podwaliny zwichrowanej psychiki, teraz powodują niepokój. Głos, który przekonywał do bycia twardym facetem, teraz nabierał złowieszczej barwy i wzbudzał strach. Nękany dziwnymi przeczuciami poddaję się bezwiednie i uczepiony Skrzydeł Boga odlatuję w niebyt ....
... Budzi mnie krzyk upadłego anioła. To chyba jakaś farsa, fatalne nieporozumienie. Zrządzeniem dnia poprzedniego płyta kręci się w kółko, posłusznie wykonując polecenie „repeat all”... Gdy dociera do mnie, dlaczego ciągle budzę się i zasypiam w rytm tych samych, do tej pory nielogicznie przemieszanych dźwięków, staram się uspokoić przyspieszone bicie serca i nierówny oddech. Właśnie – oddech. Przecież oddycham płytko i spokojnie, a wciąż dociera do mnie jego nierówne echo... To... niemożliwe! Przecież drzwi są zamknięte, a dookoła nie wyczuwam żadnego ruchu. A jeśli... A jeśli nie jestem sam?!
Otwieram oczy i nie wykonując najmniejszego ruchu wodzę wzrokiem dookoła. Do widoku koszul wiszących w otwartej szafie już przywykłem, a pokój nie jest na tyle duży, by mógł się w nim ktoś skryć. Chyba, że u szczytu drewnianych schodów, przesłonięty wąskim kawałkiem ściany. Głos Vincenta podpowiada: Nie Patrz, Nie Patrz Tak Daleko... Pod ręką mam telefon i butelkę wody – w sam raz, by obronić się przed kimś, kto sforsował zamki... Nagle spod okna dochodzi ciche trzaśnięcie drzwi i znajomy odgłos odpalanego diesla. Gdybym rozbił telefonem szybę, z pewnością przykułoby to uwagę sąsiada. ...Przecież to absurd!!!... A czy jest coś bardziej absurdalnego niż strach przed nieznanym? Ale teraz jest już za późno – auto odjeżdża... Upływają długie minuty, które doprowadzają mnie na skraj paranoi... Postanawiam liczyć. Uderzenia serca, sekundy, krzyże – cokolwiek... Doliczyłem do 2000. I Poszło
.... Rozdzierający ciszę terkot piły motorowej dochodzi z najbliższej odległości. Faktycznie, dzieli nas raptem kilka metrów. Po raz pierwszy odbieram to z takim spokojem, żeby nie powiedzieć – ulgą. To już trzeci poranek z rzędu, jak do ogrodu naprzeciwko przychodzą robotnicy przycinać drzewa i żywopłot. Bez spoglądania na zegarek wiem, że właśnie minęła ósma. Bez Ostatniego Pożegnania z Panem Cavanagh wiem, że ból wciąż czuję i do pracy dziś raczej nie pójdę, co najwyżej uda się zejść na dół i zaparzyć kawy. I wreszcie – bez doświadczenia wrażeń minionej nocy wiem, że Judgement to album absolutnie wspaniały i porywający, choć w ten szczególny sposób poznałem go po raz pierwszy. I może nie ostatni – w końcu Noc Sądu Ostatecznego ciągle przede mną...
PS. Oparte na historii prawdziwej. Skojarzenia z powieścią Stephena Kinga „Gra Geralda” są naturalne, albowiem niegdyś też ją przeczytałem, a tamtej nocy wyraźnie sobie przypomniałem...