1.King of Silver [17:49] 2.The Dreamscape: I.The Awakening [9:30] II.Into The City Of Dreams - III.On The Verge Of The Waking World - IV.Open The Gate [10:16] V.Farewell Good Bye [11:32]
Chyba nie wiem, jak opisać tę muzykę. Ale skoro jednak piszę, to najwyraźniej niewiele mnie to obchodzi. Niewiele albumów mnie ostatnio pozytywnie zaskoczyło, a już na palcach jednej stopy można zliczyć te, które uczyniły to niepokornym zgiełkiem i dysharmonią przekazu.
Zaczyna się to wszystko wręcz relaksacyjnie – szum wody, świergot ptaków, akustyczna gitara i ciepły, dwubarwny wokal. A dalej… cóż – ten blisko 18-minutowy King of Silver jest niewiarygodnie nieułożony! Nie inaczej jest i w przypadku drugiego nagrania, The Dreamscape. Tu nawet trudno tak z ręką na sercu powiedzieć, czy to półgodzinna suita, czy temat przewodni pięciu utworów, czy może tylko trzech (jak przekonują indeksy).
Muzyka zawarta na tym albumie jest cudownie zróżnicowana, bezwstydnie i pełnymi garściami czerpie z wachlarza będących na podorędziu środków. Za nic ma przyjęte standardy, radośnie bryka po różnych półkach i szufladkach, zaskakuje pomysłowością, a nawet kpi ze słuchacza przyzwyczajonego zgadywać „a teraz będzie…”. Od delikatnych, akustycznych fraz, wzbogaconych głębokim, wielobarwnym wokalem, poprzez space-rockowe klimaty [Sieges Even, Tool] i post-rockowe ściany dźwięku [Mono], po hałasy przy których i fani Opeth mogliby się lekko uśmiechnąć. Nie brak kosmicznych zgrzytów [King Crimson, VdGG], narracji [In held ('Twas) in I], francusko-włoskiej awangardy, czy doom’owych zagrywek. A przy tym jest wciąż melodyjnie…!
A czego na tym krążku nie ma? Na przykład komponowanych na siłę dynamicznych wyścigów czy solowych popisów. Daremnie jest szukać jakiegoś fragmentu do zanucenia, czy choćby zagrania w radio „za dnia”. Przede wszystkim klasyczna gitara elektryczna jest tu głównie tłem, uzupełnieniem instrumentarium. Wyraźnie wychwytywalne są za to partie basu, niekiedy „próbujące” ściągać myśl przewodnią na boczny tor. Podchodząc do tematu na skróty, można by skonkludować: „Wyższa Szkoła im. Roberta Frippa”. Ciężki kawałek chleba mają też perkusista i klawiszowiec, którzy pod natłokiem obowiązków przejawiają potrzebę wyjścia na stronę i ochotę do wycieczek osobistych.
Smakowity koktajl czy prawdziwa komedia pomyłek? Niby każdy znajdzie tu coś dla siebie, coś z własnych zbiorów – tylko komu tak naprawdę spodoba się całość…? Śmiem podejrzewać, że wielu (z zachowaniem właściwych proporcji, oczywiście). Bo aranżacyjnie jest tu znakomicie. I progresywnie jak cholera. Przy tym wymienione „zapożyczenia” to raczej wskazówka, czego się można po tym albumie spodziewać i jakimi ścieżkami chadza ta ekipa. Tu jak ulał pasuje zapowiedź: „Cześć, nazywamy się Enneade. Jesteśmy debiutantami, a to jest NASZA muzyka”. Na razie jest bez zakończenia. Oby kiedyś dograli więcej.
PS. [Skojarzenia wpisane w nawiasy kwadratowe są dowolne, niemal losowe, często niczym nieusprawiedliwione. Można wpisać, co się żywnie podoba. Oprócz Dream Theater, bardzo proszę!]