1.Until The End (4:58) 2.Something (6:40) 3.It's A Dream Again (4:36) 4.Down On My Knees (6:27) 5.Dirty Hands (4:58) 6.All Around The World (2:57) 7.The Rumour (4:50) 8.Calling You (4:21) 9.Mary's Dream (3:38) 10.Forget Your Hate (5:17) 11.Running In The Desert Again (7:53)
Całkowity czas: 56:35
skład:
Roland De Greef – bass / Marc Ysaye – drums, vocals /Mario Guccio – vocals /Thierry Plas – guitar / Hervé Borbé – keyboards
Ocena:
7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
31.01.2007
(Gość)
Machiavel — Virtual Sun
Ten album jest ze mną od poprzedniej wiosny. I jakoś ciągle do niego wracam, jakoś wcale się nie nudzi. Coś w tym więc musi być – może fakt, że jako żywo i bezustannie przypomina mi Led Zeppelin, czy też solowe dokonania Roberta Planta. To akurat trudno jednoznacznie określić, bo bynajmniej nie rozchodzi się o odwzorowywanie stylu Mistrzów, choć fascynacje np. „No Quarter” słychać wyraźnie. Diabeł tym razem tkwi w wokalu - Mario Guccio ma taki właśnie feler, że w przypływie kaprysu (zwłaszcza słuchającego) nieodzownie się kojarzy. Zresztą to nie moje pierwsze „plantowskie” Deja Vu – kiedyś byłem przekonany, że to właśnie on gościnnie udziela się w „What Love Can Be” by Kingdom Come – oczywiście do czasu, aż dopadłem pełnego debiutanckiego wydawnictwa rockmanów dowodzonych przez Lenny’ego Wolfa.
Ale powróćmy do Machiavel, belgijskiego zespołu tworzącego dość prostego w brzmieniu, klimatycznego rocka. Instrumentarium klasyczne, „bajerów” brak – niejeden tnący koszty księgowy zapytałby – Panowie, a po co was tam aż pięciu?? Jak to po co – czterech gra w karty, a piąty ćwiczy modulacje!:) A jak już poćwiczy, to instruuje resztę kapeli w jakim rytmie mają przygrywać – i nieszczęsne „pseudoreinkarnacje” gotowe. Znamienne (i zbawienne!) jest jednak, że tyczy się to głównie trzech najdłuższych, a i przy tym bardzo rasowych nagrań – Something, Down On My Knees i Running In The Desert Again. Każde z nich śmiało mogłoby stanowić materiał na „Tribute to Led Zeppelin”. Nieco ponure, zagrane jakby od niechcenia, a jednak zawierające spory ładunek emocji i satysfakcjonujące ucho.
O Kingdom Come wspomniałem tu nie bez kozery – bo przecież mimo „głosu” trudno ich muzykę z Zeppelinami bezpośrednio łączyć. Podobnie jest i z Machiavelem, ponieważ brzmienie idzie w innym kierunku – owszem, czasem bywa cięższe, ale rzadko dynamiczne. Jeśli już się takie trafi (The Rumour), to przypomina szkołę rockową lat 1970-tych (np. Focus czy „When It’s Over” The Vipers). I tu „niespodzianka” kolejna – przynajmniej dla mnie – otóż Machiavel powstał właśnie wtedy i z mniejszymi lub większymi przerwami dotrwał do dziś. Ale na debiutanckim albumie z 1976 r. (remaster z 1994 r. zawiera jeszcze 3 bonusy A.D. 1974 r.) za nic w świecie nie przypominają Led Zeppelin. Oczywiście to sprawka wokalisty – wówczas zza bębnów podśpiewywał jeszcze Marc Ysaye, który wraz z Rolandem De Greefem zespół załozył – Guccio dołączył nieco później.
Chwaląc dobre momenty nie wypada pominąć milczeniem utworów nieco lżejszych – i wciąż miejscami przypominających dokonania innych artystów:) – do moich ulubionych należą bardzo melodyjne Dirty Hands oraz Forget Your Hate (Bryan Ferry? Alison Moyet? + świetny i zaskakujący finał). A i Calling You czy obydwu Dream’om też niczego nie brakuje. To tylko jeszcze wspomnieć otwierający Until the End i króciutki All Around The World (jak raz nie ma nic wspólnego z RHCHP) i wychodzi, że pochwaliłem z osobna każdy jeden numer... W sumie to by się zgadzało i z prawdą pokrywało – bo to bardzo dobre wydawnictwo jest. Takie specyficzne The best of the best ;-)
PS. Ocena albumu jest najczęściej zmienianym elementem tej recenzji:) „7” jest mocne jak nasza stal eksportowa, a „8” trochę na wyrost, bo drzwi nie wyważa i trudno to polecić „w ciemno”, zwłaszcza „wyjadaczom”. A jednak za mną chodzi i próba czasu przetrwana... Sam już nie wiem, na czym stanęło...