ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Machiavel ─ Virtual Sun w serwisie ArtRock.pl

Machiavel — Virtual Sun

 
wydawnictwo: Musea Records 1999
 
1.Until The End (4:58)
2.Something (6:40)
3.It's A Dream Again (4:36)
4.Down On My Knees (6:27)
5.Dirty Hands (4:58)
6.All Around The World (2:57)
7.The Rumour (4:50)
8.Calling You (4:21)
9.Mary's Dream (3:38)
10.Forget Your Hate (5:17)
11.Running In The Desert Again (7:53)
 
Całkowity czas: 56:35
skład:
Roland De Greef – bass / Marc Ysaye – drums, vocals /Mario Guccio – vocals /Thierry Plas – guitar / Hervé Borbé – keyboards
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,2
Arcydzieło.
,0

Łącznie 3, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
31.01.2007
(Gość)

Machiavel — Virtual Sun

Ten album jest ze mną od poprzedniej wiosny. I jakoś ciągle do niego wracam, jakoś wcale się nie nudzi. Coś w tym więc musi być – może fakt, że jako żywo i bezustannie przypomina mi Led Zeppelin, czy też solowe dokonania Roberta Planta. To akurat trudno jednoznacznie określić, bo bynajmniej nie rozchodzi się o odwzorowywanie stylu Mistrzów, choć fascynacje np. „No Quarter” słychać wyraźnie. Diabeł tym razem tkwi w wokalu - Mario Guccio ma taki właśnie feler, że w przypływie kaprysu (zwłaszcza słuchającego) nieodzownie się kojarzy. Zresztą to nie moje pierwsze „plantowskie” Deja Vu – kiedyś byłem przekonany, że to właśnie on gościnnie udziela się w „What Love Can Be” by Kingdom Come – oczywiście do czasu, aż dopadłem pełnego debiutanckiego wydawnictwa rockmanów dowodzonych przez Lenny’ego Wolfa.

Ale powróćmy do Machiavel, belgijskiego zespołu tworzącego dość prostego w brzmieniu, klimatycznego rocka. Instrumentarium klasyczne, „bajerów” brak – niejeden tnący koszty księgowy zapytałby – Panowie, a po co was tam aż pięciu?? Jak to po co – czterech gra w karty, a piąty ćwiczy modulacje!:) A jak już poćwiczy, to instruuje resztę kapeli w jakim rytmie mają przygrywać – i nieszczęsne „pseudoreinkarnacje” gotowe. Znamienne (i zbawienne!) jest jednak, że tyczy się to głównie trzech najdłuższych, a i przy tym bardzo rasowych nagrań – Something, Down On My Knees i Running In The Desert Again. Każde z nich śmiało mogłoby stanowić materiał na „Tribute to Led Zeppelin”. Nieco ponure, zagrane jakby od niechcenia, a jednak zawierające spory ładunek emocji i satysfakcjonujące ucho.

O Kingdom Come wspomniałem tu nie bez kozery – bo przecież mimo „głosu” trudno ich muzykę z Zeppelinami bezpośrednio łączyć. Podobnie jest i z Machiavelem, ponieważ brzmienie idzie w innym kierunku – owszem, czasem bywa cięższe, ale rzadko dynamiczne. Jeśli już się takie trafi (The Rumour), to przypomina szkołę rockową lat 1970-tych (np. Focus czy „When It’s Over” The Vipers). I tu „niespodzianka” kolejna – przynajmniej dla mnie – otóż Machiavel powstał właśnie wtedy i z mniejszymi lub większymi przerwami dotrwał do dziś. Ale na debiutanckim albumie z 1976 r. (remaster z 1994 r. zawiera jeszcze 3 bonusy A.D. 1974 r.) za nic w świecie nie przypominają Led Zeppelin. Oczywiście to sprawka wokalisty – wówczas zza bębnów podśpiewywał jeszcze Marc Ysaye, który wraz z Rolandem De Greefem zespół załozył – Guccio dołączył nieco później.

Chwaląc dobre momenty nie wypada pominąć milczeniem utworów nieco lżejszych – i wciąż miejscami przypominających dokonania innych artystów:) – do moich ulubionych należą bardzo melodyjne Dirty Hands oraz Forget Your Hate (Bryan Ferry? Alison Moyet? + świetny i zaskakujący finał). A i Calling You czy obydwu Dream’om też niczego nie brakuje. To tylko jeszcze wspomnieć otwierający Until the End i króciutki All Around The World (jak raz nie ma nic wspólnego z RHCHP) i wychodzi, że pochwaliłem z osobna każdy jeden numer... W sumie to by się zgadzało i z prawdą pokrywało – bo to bardzo dobre wydawnictwo jest. Takie specyficzne The best of the best ;-)


 

PS. Ocena albumu jest najczęściej zmienianym elementem tej recenzji:) „7” jest mocne jak nasza stal eksportowa, a „8” trochę na wyrost, bo drzwi nie wyważa i trudno to polecić „w ciemno”, zwłaszcza „wyjadaczom”. A jednak za mną chodzi i próba czasu przetrwana... Sam już nie wiem, na czym stanęło...
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.