Chciałem napisać tę recenzję już jakiś czas temu, ale po kilku dniach zaznajamiania się z materiałem znienacka usłyszałem: „A nie masz czegoś ciekawego do posłuchania?”. I w ten oto sposób pożegnałem się na przeszło dwa miesiące z ulubionymi składnikami mojej tegorocznej wiosenno-letniej kuchni: Gazpacho, Brodatą Rybą i Magicznym Plackiem właśnie. A bez krążka to z recenzją ani rusz…
Pamiętacie początki The Flower Kings i Spock’s Beard? Wiem, nie było to znowu tak strasznie dawno – ale pytam i dla porządku, i po trosze z ciekawości. Bo dla mnie pierwsze wydawnictwa tych zespołów były prawdziwym odkryciem. „O, bogowie! Tego mi trzeba!” – powtarzałem jak mantrę słuchając raz jednych, raz drugich. Niestety, nic nie trwa wiecznie i panowie zaczęli systematycznie obniżać loty (delikatnie mówiąc). Być może jednak doczekali się następców…
Magic Pie, bo wbrew pozorom o nich tu mowa, to norweski sekstet (Sześciu Panów Nie Licząc Tekściarza i Gości), który niezwykle udanie łączy najlepsze elementy znane z dokonań TFK i SB. Stylistyka w zasadzie ta sama, ciężar gatunkowy zbliżony, charakterystyczne brzmienie gitar, męskich chórków (trzech wiodących wokalistów!) czy klawiszowo-cymbałowo-organowych wariacji. Częste zmiany tempa, luźne nawiązania do klimatów jazzowych, ale i gatunków tętniących mocniejszym rytmem, sporadyczne wykorzystywanie wiolonczeli, puzonu…
No i ta suita. Album Circus of Life to w znacznej mierze nagranie tytułowe, podzielone na pięć części. Odruchowo już chciałem napisać, że rozpoczyna się od króciutkiego intro, ale wówczas Muzykom zapewne opadłyby bezradnie instrumenty. To oni po to się starają i wystosowują eleganckie zaproszenie, pomysłowo nadając mu tytuł Welcome, żeby tu jeden taki nieuważny powielał tematykę intro…
Ale zapowiedź zapowiedzią, i choć nie wypada nie doceniać jej znaczenia, to i przeceniać nie ma co – w pojedynkę satysfakcji ze spektaklu nie zapewni. Na nasze szczęście (a przynajmniej moje) trwająca szkolną godzinę suita jest doprawdy przednia! Umiejętnie skomponowana i przemyślana, czyściutka i bez zbędnych fragmentów. Szczodrze karmi przysmakami z prog-rockowego poletka, sprytnie podmieniając popołudnia i wieczory w czas leniwej sjesty. Po jej wysłuchaniu czuję się zwyczajnie… syty:) Pretensje mam tylko jedną: odrobinę rażą te przerwy i braki płynnego przejścia do kolejnych części, szczególnie pomiędzy What If (najpiękniejszy fragment albumu) i Trick Of The Mind (najdłuższy i najbardziej zróżnicowany).
Zamieszczenie dwóch następujących po suicie utworów jest w pewnym stopniu dyskusyjne – z punktu widzenia spójności materiału – i per saldo obniża ocenę końcową. Co ciekawe, obydwa są zupełnie udane, a Pointless Masquerade – mimo iż jako żywo przypomina album Day For Night Spocks’ów – naprawdę znakomite. Z kolei Watching The Waters wywiązuje się z roli nagrania finałowego, ale średnio mi pasuje do całości. I masz babo… placek:)
Reasumując – powiało optymizmem w tej nieco kostniejącej stylistyce. Pojawił się nowy zawodnik, którego cyrkowe popisy przynoszą zaskakująco wiele radości. Czasem mam ochotę przyznać takiej płycie 9 albo i więcej (:D) gwiazdek. Ale nie mogę, naprawdę. Co nie zmienia mojego przekonania, że to świetne wydawnictwo – być może jedno z lepszych w tym roku!
PS. Sięgając do korzeni warto wspomnieć o wyraźnych echach Kansas. I o tym, że tegoroczny album jest drugim w dorobku Magic Pie.