Naczelny uważa pisanie recenzji na długo przed premierą płyty, czyli w momencie, gdy czytelnik jeszcze jej nie zna i nie ma możliwości skonfrontowania swoich wrażeń z odczuciami recenzenta, za pomyłkę. Cóż, coś w tym jest, jednak skoro wydawca podzielił się z nami materiałem znacznie wcześniej (w tej chwili do premiery tego krążka pozostało jeszcze ponad dwa tygodnie), a ten został już przesłuchany i co najważniejsze… robi miłe wrażenie, czemu nie skrobnąć słów paru awansem.
Przypomnijmy, że Magic Pie to norweska formacja założona w 2001 roku i mająca na swoim koncie już trzy pełnowymiarowe albumy studyjne: Motions Of Desire (2005), Circus Of Life (2007) i The Suffering Joy (2011). Jak widać, dokładnie dekadę od debiutu chwalą się nowym materiałem.
W zasadzie niewiele się u nich zmieniło, bowiem po raz kolejny oferują płytę w sam raz dla fanów klasycznego progresywnego rocka. Doprecyzujmy – takich, którzy kochają Spock’s Beard, Neala Morse’a, czy The Flower Kings. Wydaje się jednak, że tym razem wyszedł im album najbardziej dojrzały, przemyślany muzycznie i aranżacyjnie, niezbyt przegadany (choć to, jak przystało na tę szufladę, ponad 70 minut muzy i tylko… 6 utworów) i co najważniejsze, atrakcyjny melodycznie, pełen fajnych, zapamiętywalnych tematów. Słyszalne tu wyraźnie muzyczne inspiracje nie powinny dziwić z jeszcze jednego powodu. Otóż miksem i masteringiem materiału zajął się Rich Mouser, który pracował z takimi składami, jak… Spock's Beard, Transatlantic, Neal Morse, czy Dream Theater.
Co ich szczególnie wyróżnia? A choćby duża dbałość o wysoki poziom harmonicznych partii wokalnych dominujących w wielu fragmentach kompozycji. Odpowiadają za nie, nie tylko główny wokalista Eirikur Hauksson, ale także czterech instrumentalistów - Kim Stenberg, Erling Henanger, Eirik Hanssen i Lars Petter Holsta. Jednym słowem - nie śpiewa u nich tylko bębniarz Jan Torkild Johannessen!
Przyjrzyjmy się jeszcze wybranym kompozycjom. Otwierający krążek Trick Of The Trade to energetycznie zaczynający album numer ze świetnym, zwalniającym tempo kompozycji, refrenem oraz z pełnymi werwy szaleństwami przywołującymi styl szwedzkich progrockowców z A.C.T.! Introversion, pierwszy z bardziej rozbudowanych tu kawałków, to spory ukłon w stronę hard oraz blues rocka, szczególnie w pierwszej jego części. Bo potem, tak około 7 minuty, następuje uspokojenie spotęgowane z czasem pięknym gitarowym solo (przywołującym ducha The Flower Kings) i majestatycznym finałem. Kolejny According To Plan przynosi Spock’sbeardową rockową jazdę skontrastowaną z łagodnym refrenem opartym na akustycznej gitarowej formie. Tears Gone Dry ujmuje klimatycznym, prawie trzyminutowym wstępem (z nostalgiczną gitarką i ślicznym fletem), pozwalającym postawić go wśród najlepszych utworów tej płyty. Po kilku minutach utwór zgrabnie się dynamizuje nawet do tego stopnia, że dostajemy w nim… swoistą rapowankę. Najkrótszy i najbardziej zwarty, ozdobiony klawiszowym popisem The Silent Giant jest już tylko przystawką do dania głównego w postaci trwającej prawie pół godziny tytułowej suity. Przemyślanej, tradycyjnie eksplorującej wiele wątków, zbudowanej z licznych tematów opartych na różnorodnej rytmice, zalatującej to Transatlantic, to The Flower King i zawierającej wreszcie jazzowe wtręty, ale też i obowiązkowy patetyczny, pełen rozmachu finał.
Podsumowanie będzie krótkie i treściwe – to ich najlepsza płyta. Może jest odtwórczo, ale z klasą.