Pod nazwą Assal kryje się nie kto inny, jak Adam Łassa, były wokalista Abraxas i obecny frontman bydgoskiej grupy Ananke. Uważny czytelnik dostrzeże, że ów pseudonim powstał z jego nazwiska czytanego… wspak. Co ciekawe, choć to pierwsza solowa płyta artysty, pod tym szyldem wcale nie pojawia się on po raz pierwszy. Przypomnę, że w 2004 roku ukazał się krążek firmowany nazwą Assal & Zenn, który był efektem kolaboracji Łassy z innym muzykiem Abraxasu, Łukaszem Święchem. A wspominam o tym wydawnictwie nieprzypadkowo, bowiem może być ono pewnym odnośnikiem do najnowszego materiału firmowanego przez Łassę. Bo na przykład pomieszczone tam Fonatanny mogłyby spokojnie trafić na Ciało i Duch. Przed 11 laty Łassa napisał na wspomniany krążek wszystkie teksty oraz muzykę do bodajże trzech kompozycji. Całość Assal & Zenn ozdobił naturalnie swoim głosem. Tym razem muzyk zadbał o wszystko sam. Nie tylko stworzył teksty, ale i całą muzykę. Ponadto zagrał na wszystkich instrumentach a z pomocy dawnego kompana z Abraxas, Szymona Brzezińskiego, skorzystał tylko przy okazji miksu i masteringu materiału.
Niewątpliwie spory szacunek budzi fakt ogromniej samodzielności Łassy; nie był on do tej pory znany z takiej (wykonawczej) wszechstronności. Z drugiej strony ma to i tu swoje minusy. Muzyka wybrzmiewająca z płyty nie ma tej swobody i feelingu, które mogłyby się pojawić, gdyby zrealizował ją pełny rockowy skład. Z pewnością najwięcej schematyzmu i statyczności przynoszą materiałowi programowane bębny, które troszkę gryzą się z subtelną i zazwyczaj emocjonalną w założeniu muzyką Łassy. Taka nachalna, dosyć prosta rytmika irytuje choćby w Dies Irae.
Wszystko poza tym na tym albumie pozostaje bez zmian. Tworzy go Łassa, doskonale znany ze swojego stylu, za który od lat jest ceniony i… krytykowany zarazem. Jednym słowem, wszyscy ci, którzy uwielbiają jego rozpoznawalny natychmiast głos, sposób interpretacji i frazowanie z pewnością mogą sięgnąć po Ciało i Duch. Nie jest to niestety dzieło na miarę płyt Abraxasu, czy nawet bardzo udanych krążków Ananke. Brakuje mu żaru i spontaniczności poprzednich płyt, na których pojawiał się artysta. Z drugiej strony to płyta bardzo spójna oraz jednorodna w porównaniu do przekombinowanego Assal & Zenn i tym samym lepsza od niego.
Na wydawnictwie znalazło się praktycznie trzynaście (nie liczę krótkiego Intro) muzyczno - wokalnych form, niespecjalnie długich, dosyć zwartych, utrzymanych zazwyczaj w niezbyt spiesznych tempach. Można byłoby je nawet nazwać, sentymentalnymi i klimatycznymi na swój sposób, piosenkami. Zdecydowanie lepiej prezentują się te z pierwszej części krążka, jak Alter Ego, Campo De Fiori, czy Historia o Niebieskiej Sukience. Polecam szczególnie drugi z wymienionych numerów (a czwarty w zestawie), obdarzony piękną melodyką i uroczym muzycznym podkładem w refrenie, przywołującym nieco muzykę z Kraju Kwitnącej Wiśni. Niestety, z czasem wspomniana wyżej jednorodność zaczyna nużyć, pomysły zdają się powtarzać, a sam album dłużyć.
Całości dopełniają teksty. Oczywiście bardzo charakterystyczne dla niego, dotykające mistycyzmu, uczuć, dwoistości natury. Teksty pełne specyficznych dla niego słów, wielokrotnie używanych na poprzednich płytach, nie zawsze jasne, kontrowersyjne, niekiedy zaskakujące i drażniące. Do każdego z nich muzyk napisał kilka słów komentarza. Swego czasu, w wywiadzie dla naszego serwisu, muzyk powiedział: Biorę odpowiedzialność za każde słowo, które znalazło się w moich tekstach. Tak wyrażam siebie i mój światopogląd… I niech tak zostanie. Nie jest to zła płyta, wolę jednak Łassę z jego poprzednich dokonań.