Album jastrzębskiej formacji Sandstone trafił do mnie pod koniec zeszłego roku dość niespodziewanie, bo bez żadnej medialnej zapowiedzi. Odsłuchałem i… szybko przepadł w zapomnienie. Ale że nadszedł czas (najwyższy?:)), by oddać krążek właścicielowi, to dokonałem pożegnalnego odtworzenia, wstukując przy tym nazwę w wyszukiwarce ArtRocka. Trafień zero, więc uznałem, że warto zasygnalizować debiut kolejnej krajowej formacji – aż tak wiele ich znowu nie mamy!
Zespół krajowy, ale wytwórnia zagraniczna – bynajmniej nie anonimowa! Do tego kontrakt podpisany nie na piękne oczy, tylko na wydanie przygotowywanego przez 3 lata albumu. Nieźle się zaczyna – można by rzec, iż połowa drogi do sukcesu przebyta. A jak się ma druga połowa, czyli zawartość muzyczna? Choć, jak wspomniałem, przeszedłem nad nią do porządku dziennego, niemal spuściłem w zapomnienie, to przyznaję, że ma się nienajgorzej.
Stylistycznie? Balans na granicy prog-rocka i prog-metalu, z wyraźnymi ciągotkami do solowych wycieczek, głównie popisów gitarowych. Jednak od samego początku w tej próbie zaszufladkowania nie pasuje mi jedno określenie: progres. Otóż niestety – regres... Skłonności do tworzenia nowych brzmień można się tu doszukać, jednak moim zdaniem są one pozorne – podobieństwo do Dream Theater czy Riverside nasuwa się natychmiastowo. Z kolei eksperymenty gitarowe poniekąd kojarzą się z dokonaniami Liquid Tension Experiment. Zdaję sobie sprawę, że równam do najlepszych, ale i takie mogą (powinny?) być ambicje Artystów – a tu wypadają bladziutko. Lata świetlne i brak punktów zaczepienia… Niestety, do debiutów Three Wishes czy Believe też brakuje...
Gdy jednak odsunąć na bok bezpośrednie porównania, to muzyka sama w sobie się broni – ba, nawet nie widzę przeszkód by komuś się bardzo spodobała! Ten bardzo równy album zawiera pięć długich kompozycji przedzielonych zgrabną balladą (Youth). Poza wielobarwnymi gitarowymi zabawami granie tu nieskomplikowane, całkowicie zdatne do użycia w ciągu dnia, bez ryzyka uszkodzenia komuś zmysłu słuchu oraz smaku. Mnie bardziej do gustu przypadły utwory krótsze, a konkretnie Birth of My Soul (najbardziej zwarte i dynamiczne) oraz finałowe Sunrise, wyróżniające się najgłębszym dźwiękowo tłem i… gitarą a la Van Halen. Wspomniane Youth też ma swój urok, udanie rozładowując narastające ciśnienie, ale melodia jest oklepana i przypomina dziesiątki innych nagrań. …
I w tym miejscu powinienem rozpocząć zmierzanie ku konkluzjom, ale nie mogę się powstrzymać – muszę trochę ponarzekać :). Mianowicie…
Irytuje mnie brak spójności i konsekwencji w brzmieniu – z założenia jest ono mocne, niemal progmetalowe, a w efekcie końcowym nieco bezzębne. Utwory – zważywszy czas trwania – są mało rozbudowane, bez interesujących początków czy zaskakujących końcówek, “posklejane” z fragmentów skomponowanych wokół technicznych fajerwerków. Miejscami drażni powtarzalność i brak różnorodności oraz zbyt banalna linia melodyczna. Weźmy choćby Keep The Faith, gdzie wyczuwam ducha Journey, Styx czy Kansas, ale nie mogę odegnać wrażenia, że Bon Jovi nagrywając niegdyś utwór pod tym samym tytułem wykazali się znacznie dalej posuniętą pomysłowością… Gwóźdź programu, czyli suita Looking for Myself, ma owszem ciekawe elementy, np. partie klawiszowe przywodzące na myśl November Rain czy Telegraph Road, lub też wstawki w stylu Alan Parsons Project przechodzące w klimaty Riverside, ale jako całość nie powala.
Strasznie namarudziłem? To dlatego, że wyraźnie zarysowała się różnica pomiędzy płytą, której posłuchać warto a taką, której posłuchać można. Kto się zdecyduje sięgnąć po ten album ma szansę odnaleźć na nim wiele dobrego grania. Godny polecenia jest także Słuchaczom uważającym “męski” Quidam za zbyt cukierkowy i poszukującym nieco cięższych wrażeń. Kto jednak sobie odpuści, wielkiej straty nie poniesie…
PS. A teraz biegnę czytać inne recenzje, do których linki można znaleźć na stronie Zespołu – ciekawe, jak bardzo się “pomyliłem”…:)