01. Mr. High & Mighty [5.33]/02. Brand New Angel [6.53]/03. So Weak, So Strong [5.08]/04. Streamline Woman [4.06]/05. Child Of The Earth [5.45]/06. Like Flies [4.37]/07. Unring The Bell [8.05]/08. Nothing Again [6.55]/09. Million Miles From Yesterday [3.43]/10. Brighter Days [6.33]/11. Endless Parade [8.58]/12. BONUS TRACK: 3 String George [5.39]
Całkowity czas: 71:55
skład:
Warren Haynes – vocals & guitar / Matt Abst – drums / Andy Hess – bass / Danny Louis – keyboards
Ocena:
7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
21.12.2006
(Gość)
Gov’t Mule — High & Mighty
Od wydania poprzedniego albumu minęło 2 lata. Ani to krótko, ani to wiele, ale właśnie przez ten czas nadrobiłem całą dekadę istnienia Gov’t Mule, czyli od wydania pierwszej oficjalnej płyty w 1995 r. Dokładnie zeszłej jesieni dopadłem wszystkie 6 albumów studyjnych oraz jeden koncertowy. Bo na jesień Gov’t Mule nadaje się właśnie najlepiej! Bardzo amerykański, ciekawie zaaranżowany blues-rock, z łatwo rozpoznawalnym, mocnym wokalem lidera Warrena Haynesa, i takimiż riffami gitarowymi. Wyraźnie słychać chęć do zabawy w granie, fantazję oraz pasję w znęcaniu się nad użytkowanymi instrumentami ;) Czy stałem się zagorzałym fanem? Bez przesady. Ale sympatia jest wyraźna, a niektóre utwory nie chcą wyleźć z głowy tygodniami. W sumie nic dziwnego – jak się uparcie słuchało tych 6 albumów przez 3 miesiące, to jakieś piętno musiały odcisnąć! :)
Wobec powyższego, oczekiwania co do nowego wydawnictwa były spore. I... za bardzo się nie zawiodłem! Chociaż troszkę niewątpliwie, bo sympatyczne zwierzątko z okładki zdaje się gruszek w popiele nie zasypiać i na członków zespołu wpływ jakiś ma. Otóż album jest nieco schematyczny i odrobinę bezzębny, zwłaszcza tam gdzie przydałoby się nadać trochę tempa, czego najlepszym przykładem jest nagranie otwierające, a zarazem tytułowe. Niby brzmi dobrze, niby dynamicznie, wszystkie akcenty charakterystyczne dla zespołu posiada, ale ostatecznie pozostawia niedosyt. Podobnie, choć im dalej tym lepiej, jest przez pierwsze trzy i przez drugie trzy utwory. Bo właśnie mam wrażenie ze układ tutaj mamy „trójkowy”, wedle konstrukcji: „dynamiczny – romantyczny – eksperymentalny”, choć niekoniecznie w tej kolejności. Niemniej czwarty w kolejności „Streamline Woman” mógłby ten album otwierać (może nawet powinien?) i pewnie nikt by się nie zorientował... Jednak – żeby nie było wątpliwości! – poziom jest solidny, dźwięki naprawdę przyjemne, tylko... fajnie jest mieć jeszcze coś do roboty, bo „zasłuchać się” nie jest łatwo :)
Ale oczywiście do pewnego momentu! Oto bowiem ze wspomnianych (uporczywie uprzednio poszukiwanych) zajęć codziennych odrywają nas... rytmy reggae! Może w tej rubryce wygląda to nie za wesoło, ale za to jak brzmi!! „Unring the bell” to prawdziwy przełom na tym albumie, nieprawdopodobnie zgrabne połączenie trzech muzycznych gatunków, dające w efekcie zaskakujące w brzmieniu przeszło 4 minuty. Ale zaraz – co w takim razie dzieje się przez kolejne cztery, skoro w indeksie podane [8.05]?? Otóż przez następne 4 minuty... nie można dokończyć płyty! :) Są tak smakowite, że naprawdę trudno przejść dalej, choć – uprzedzę fakty – naprawdę warto. Tylko jak się o tym przekonać? – zwłaszcza mając świeżo w pamięci lekki wcześniejszy niedosyt... Dodam tylko, że żadnej sodomy i gomory tam nie doznacie, ani nawet walenia młotami – co najwyżej troszkę w bębenek, w rytmie kołysanki dla niepokornych, przy akompaniamencie nauki na klawiszowych organkach. Ale w końcu nie każdy lubi letnie rytmy i prędzej czy później przejdzie dalej, gdzie już jest naprawdę dobrze. Utwory nabrały charakterku i sznytu, choć to pewnie subiektywne wrażenie wywołane reggae :)
Teoretycznie cale wydawnictwo wieńczy baaardzo miła ballada „Endless Parade”, do której znakomicie pasuje utarte już powiedzenie, że spokojnie mogłaby zostać przebojem, „ale...” W tym przypadku: ale na wszelki wypadek trwa 9 minut, więc nie zostanie. A na sam już koniec instrumentalny bonus, chyba na potwierdzenie teorii o „trójkowych schematach” – 11 na 3 dzieli się słabo, więc jakoś trzeba było temu zaradzić!
Podsumowując – przeszło 70 minut (nie wliczając powtórek „Unring the bell” i „Endless parade”!) przemija naprawdę szybko i co najważniejsze – przyjemnie! Ale jednak nie na tyle, żeby móc na dobre się „zasłuchać” czy choćby napawać mistrzostwem obszerniejszych fragmentów – niczego nie ujmując wspomnianym wcześniej ciekawym aranżacjom i elementom dla Gov’t Mule charakterystycznych, bo te są mocną stroną zwyczajowo. I być może właśnie dlatego, że poprzeczka już na starcie zawieszona jest dość wysoko, to na najlepszy album w karierze przyjdzie jeszcze chwilę poczekać...
PS. W tym miejscu chciałem się jeszcze możliwe zwięźle odnieść do pewnego dodatku, który otrzymałem wraz z płytą „High & Mighty”. Jest to niespełna godzinny zestaw utworów koncertowych z różnego okresu, poczynając od 1996 a na 2004 r. kończąc. Z natury do wydawnictw koncertowych podchodzę jak do jeża, ale to właśnie tu znalazłem to, czego na „studyjnym” miejscami brakuje – niczym nie powstrzymywaną swobodę tworzenia dźwięków, instrumentalne wyścigi i popisy na całego. Dość powiedzieć, że na otwierające to wydawnictwo „John the Revelator” oraz „Mule” (razem coś ze 23 minutki) po prostu brakuje skali. A wszystko to ciągle w ramach szeroko pojętego blues-rocka, bo choć gitara ostra i zadziorna, riffy wyraziste, a i perkusja czyni swoją powinność, to znacznie bliżej tu do klimatów jazzowych niż metalowych. Zapewne to znak, iż Gov’t Mule to zespól przede wszystkim koncertowy – tym bardziej żałuję, że nie dane mi go było jeszcze obejrzeć w akcji. Do tego stopnia, że gdy następnym razem ujrzę plakaty informujące o ich występie w okolicy, to w te pędy dosiądę wierzchowca i pogalopuję na koncert. Wierzchowca Muła, oczywiście!