Lada chwila muzycy Anathemy po raz kolejny odwiedzą nasz kraj, tym razem w ramach promocji swojego najnowszego dzieła, wydanego w czerwcu tego roku The Optimist. Czas najwyższy zatem napisać kilka słów o tym albumie. Tym bardziej, że to naprawdę kolejne udane dzieło zespołu braci Cavanagh.
Materiał jest naturalną kontynuacją muzycznych poszukiwań rozpoczętych udanym powrotem w 2010 roku wraz z albumem We're Here Because We're Here. Od wydania tego krążka zespół nie zaliczał artystycznych wpadek. Kolejne płyty Weather Systems i Distant Satellites to mocne punkty w ich dyskografii. Tak jest i z ich najnowszym dziełem, które na pewno nie spodoba się tym, którzy jeszcze ocierają łzy po czasach minionych, gdy formacja kładła podwaliny pod doom metal. Powinien natomiast przypaść do gustu fanom wymienionych wyżej albumów.
Bo na The Optimist Anathema po raz kolejny prezentuje swoją wyjątkową mieszankę atmosferycznego, klimatycznego rocka w progresywnym, czasami wręcz symfonicznym sosie, z domieszką sporej ilości, mniej lub bardziej nowoczesnej, elektroniki. Tradycyjnie też artyści potrafią ubierać swoje kompozycje w piękne, nieco nostalgiczne melodie, trudno wszak odmówić uroczych tematów takim utworom jak Leaving It Behind, Endless Ways, The Optimist, San Francisco, Springfield czy Ghosts. Wiele z zamieszczonych tu utworów ma tak specyficzną dla Anathemy budowę – rozpoczynają się w dosyć wyciszony, delikatny sposób, by z czasem zyskać na sile, mocy, dramaturgii, czy wręcz rockowej agresji (Endless Ways, Springfield z post – rockowymi wręcz gitarami). Ta moc nabiera też niekiedy symfonicznej wzniosłości, co jest efektem smyczkowych aranżacji.
Album brzmi tym razem bardziej naturalnie i chyba nieco surowiej od poprzedników. To z pewnością efekt innego sposobu nagrywania - artyści po raz pierwszy od wielu lat rejestrowali go na żywo w studiu. Nie oznacza to oczywiście rezygnacji z dużej dozy elektroniki i korzystania z syntetycznej rytmiki. Już zresztą początek pierwszego właściwego numeru, Leaving It Behind, pokazuje, że Anathema dalej lubi takie trochę trip-hopowe, czy, powiedzmy, radioheadowe klimaty.
Ważną postacią tej płyty jest Lee Douglas, której partii jest naprawdę dużo. Ale nie dlatego, głównie z powodu fantastycznych wokaliz i ich interpretacji. Trudno zresztą się nie wzruszyć słuchając początku Endless Ways, czy Ghosts. Albo krótkiego Close Your Eyes, zaskakującego jak na Brytyjczyków, bo w jazzowych klimatach i z figurą zagraną na puzonie.
Album może nie do końca trzyma w podobnym napięciu - przyznam, że dwie ostatnie kompozycje Wildfires i Back To The Start wywołują już we mnie oznaki pewnego przesytu – niemniej całość, ubrana w swego rodzaju koncept, opowiadający historię Optymisty (podkreślony okładką autorstwa Travisa Smitha), broni się zacnie. Myślę też, że wiele z tych utworów ma koncertowy potencjał. O czym być może przekonamy się już niebawem.