Devotion to już drugi solowy album Adama Płotnickiego, którego z pewnością wielu naszych czytelników poznało już przy okazji debiutu formacji Crystal Lake. Wypominanie tej przeszłości Płotnickiemu powoli staje się już nużące i… chyba nie na miejscu. Bo jego solowa twarz nie ma z muzyką wspomnianej grupy wiele wspólnego a powiedzieć, że są w niej jakieś elementy artrocka, to tak jakby (przepraszam za być może zbyt jaskrawe porównanie) – powiedzmy - Ala Di Meolę oskarżyć o czerpanie z… disco polo. Ok, żarty i muzyczne łatki zostawmy na boku i zajmijmy się albumem.
Na nim artysta wyraźnie kontynuuje drogę obraną na debiutanckim, wydanym przed trzema laty, krążku Inside. Siedzimy więc dalej w klimatach muzyki elektronicznej, synthpopowej i chwilami mocno… tanecznej. W dalszym ciągu trudno uciec od konstatacji, iż Płotnickiemu bardzo blisko do dźwięków Depeche Mode z okresu Songs Of Faith And Devotion i Ultra (tak przy okazji - to z pewnością przypadek, ale w tytułach pierwszych numerów padają słowa… „devotion” i „faith”). Ma Płotnicki sporo z maniery wokalnej Gahana i już otwierająca album, mroczna, powolna i klaustrofobiczna kompozycja tytułowa to potwierdza. Żeby było jasne – tak głębokiego sięgania do inspiracji dźwiękami wspomnianej brytyjskiej formacji nie postrzegam absolutnie w kategoriach zarzutu, bo samemu artyście daleko do bycia epigonem. A mówiąc już zupełnie otwarcie – daj Boże panom z DM - po silnie przeciętnych ich ostatnich propozycjach - skomponować tak zgrabne, nośne i ciekawie zaaranżowane numery!
Bo Devotion to album udany pod każdym względem i zdecydowanie ciekawszy od Inside. Świetnie zaśpiewany (Płotnicki zaprezentował na nim szeroką gamę interpretacyjną – warto zwrócić uwagę na, mającą swoistą teatralność i dramatyzm, linię melodyczną pod koniec SFA), bardzo dynamicznie brzmiący i zgrabnie łączący brud gitarowych zagrywek (tak, tak, rockowe ucho też tu sporo dla siebie znajdzie) z bardziej nowoczesną – chwilami industrialną – elektroniką. Jest też na tej płycie fajnie połączona - prawie gotycka - mroczność z popową lekkością. Posłuchajcie zresztą trzeciego w zestawie Knight Of Faith, którego początek jest kształtną zrzynką z hitu Moby’ego Let Me Up, do którego z czasem dołącza brudny riff rodem z „depeszowego” Personal Jesus. Niektóre kawałki mają iście taneczne, mogące wywołać u słuchacza rytmiczne podrygiwanie, podkłady (I’m A Man, You Want To Live).
Jak zauważyliście, udało mi się uniknąć w całej tej recenzji magicznego słowa… „progresywny”. Chociaż, gdyby się uprzeć, kończący całość Free Your Feelings – najdłuższy w zestawie - zwraca uwagę swoją wielowątkowością podkreślaną zmianami rytmiki i klimatu. Nie zmienia to postaci rzeczy, że muzyka artysty bezwzględnie lepiej by zabrzmiała w… Bolkowie, podczas tegorocznego święta gothic, electro, industrial i dark music, niż w ramach jakiegoś progresywnego festiwalu.