Mariusz Duda nie zatrzymał się na lockdownowej trylogii i kontynuuje swoją pozariversajdową i pozalunaticową muzyczną drogę, źródłem której jest trwająca od lat miłość artysty do elektronicznych brzmień. Ten najnowszy album muzyka po raz kolejny pokazuje, jak potrafi on umiejętnie przeskakiwać między tymi swoimi światami, trzymać się w nich ustalonej konwencji i jednocześnie, w naturalny sposób, w nich ewoluować. Ta druga uwaga pięknie uosabia się na AFR AI D. Bo w recenzji boxu Lockdown Trilogy (zbierającego pierwsze trzy płyty muzyka i zawierającego dodatkowy dysk Let’s Meet Outside) napisałem, że bonusowa płyta Dudy jest najlepsza, gdyż: pod względem aranżacyjnym jest najbardziej bogata, jasna, oszałamiająco wręcz przystępna i z ujmującymi melodycznymi wątkami.
Wydaje się, że AFR AI D jest taką naturalną brzmieniową kontynuacją Let’s Meet Outside. Muzyk porzuca na dobre ekstremalny muzyczny ascetyzm, taką swoistą hermetyczność i dźwięki kontrastujące z wszechobecną ciszą. Tym razem tej ciszy praktycznie nie ma, a dźwiękowa przestrzeń jest wypełniona dość gęstą muzyczną fakturą. Dlatego faktycznie można powiedzieć, że to elektroniczna muzyka zagrana „na rockowo”, albo – mówiąc nieco zgrabniej – podporządkowana rockowym strukturom. Obecność gitarowych figur i partii solowych, gościnnie tu pojawiającego się, Mateusza Owczarka, jest niezwykle wymowna i podkreśla tylko to wrażenie (dodam, że na wspomnianym Let’s Meet Outside też pojawiły się gitary).
Na AFR AI D muzyk zgrabnie porusza się między utworami żywszymi o dominującej rytmice, a kompozycjami stonowanymi, operującymi klimatem i nastrojem. Wydaje się, że najbardziej reprezentatywne dla płyty są dwa spinające ją najdłuższe - i tym samym wielowątkowe - utwory w zestawie. Rozpoczynający całość Taming Nightmares od początku intryguje złowieszczością lecz później ujmuje zapamiętywalnym, głównym, melodycznym motywem, zaciekawia nieszablonowym rytmem uzupełnionym głębokimi figurami „basowego” tła i wreszcie gitarową formą. Ten drugi, wręcz z dużą ilością gitarowych refleksów, które narastają i osiągają punkt kulminacyjny gdzieś w piątej minucie, z czasem pole do popisu zostawia dominującej, transowej elektronice. A skoro o transowości mowa - taki jest właśnie niezwykle hipnotyczny Fake Me Deep, Murf. Podobać się mogą nawiązania do lat osiemdziesiątych w Bots' Party i w Mid Journey To Freedom. Szczególnie ten drugi utwór brzmi jak jakaś remiksowa wariacja na temat zagubionego hitu Depeche Mode. No i jest wreszcie ballada. O miłości. Dość przewrotnej. I Love To Chat With You jest naprawdę piękna, melancholijna i nostalgiczna. Do tego zawierająca wokalizy Dudy uzupełnione ślicznymi partiami klawiszy, brzmiącymi jak jesienne krople deszczu.
To oczywiście płyta instrumentalna, jednak tradycyjnie, jak to u Mariusza Dudy, podporządkowana konceptowi, o którym szeroko artysta pisał. Płyta o oswajaniu naszych koszmarów, dla której inspiracją był temat lęku przed sztuczną inteligencją. Zresztą, artysta zabawił się niebanalnie (też jak zwykle) zapisem tytułu, wydzielając ze słowa afraid litery AI. Wydaje się jednak, że te bardzo ilustracyjne i sugestywne niekiedy brzmienia mogą słuchaczowi podpowiadać zupełnie inne życiowe obrazy. Bo taka jest siła muzyki bez słów.