The Flower Kings to już prawdziwa legenda progresywnego rocka rozpoczynająca wszak jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych. Przez niemalże ćwierć wieku dowodzona przez Roinego Stolta dorobiła się trzynastu studyjnych albumów i kilku koncertówek. Największą estymą i popularnością cieszyła się w ostatniej dekadzie XX wieku oraz pierwszej dekadzie wieku następnego. Wtedy też wydawała albumy z regularnością szwajcarskiego zegarka robiąc sobie maksymalnie dwa lata przerwy. Wszystko zatrzymało się na wydanym w 2007 roku The Sum Of No Evil, po którym muzycy zrobili sobie aż pięć lat przerwy. Wrócili z bardzo dobrym, może i jednym z najlepszych w dyskografii, Banks Of Eden i od tego czasu stawiają zdecydowanie na jakość, a nie na ilość.
Wyrazem tego jest ten najnowszy album, na który fani musieli poczekać aż sześć lat. Płyta, która nie przynosi żadnej rewolucji, a jednak musi cieszyć miłośników muzyki Szwedów. Przyznam otwarcie, że Waiting For Miracles początkowo nie ruszyło mnie jakoś szczególnie, jednak z każdym przesłuchaniem zyskiwało, by dojść do niemalże pełnej satysfakcji po koncertowej odsłonie kilku zeń fragmentów.
Mamy tu przede wszystkim jedyne w swoim rodzaju, rozpoznawalne na kilometr, brzmienie z charakterystycznymi zagrywkami gitarowymi Stolta, soczystymi figurami basowymi Reingolda czy specyficzny wysoki głos Hasse Fröberga (obok oczywistych wokali lidera grupy). Dodajmy, że aktualny skład, oprócz starych wyjadaczy, uzupełniają równie sprawni technicznie Zach Kamins za klawiszami i Mirko DeMaio za bębnami.
Najzwyczajniej jednak nie zagrałoby to wszystko, gdyby nie dobre melodie, którymi obdarzone są praktycznie wszystkie kompozycje na pierwszym dysku. Black Flag, Miracles For America, Vertigo, The Bridge, The Rebel Circus, czy Sleep With The Enemy po daniu im paru szans oddają swój prawdziwy urok. Tym bardziej, że zespół, jak na prawdziwym koncept albumie, wraca do niektórych wątków wzmacniając je (np. temat z Miracles For America powraca w The Rebel Circus). Dostajemy też kilka świetnych solówek (np. The Bridge) i wokalnych harmonii. Ponadto nie samym progiem żyje ta płyta, bo artyści flirtują tu z klasycznie symfoniczną muzyką filmową (Ascending To The Stars).
W tej beczce miodu jest też i oczywiście łyżka dziegciu. To druga płyta, którą traktuję jako klasyczny bonus, choć nie jest tak opisana. Krótsza, z elementami muzyki jazzowej i lekko eksperymentalnej, zawiera praktycznie jeden naprawdę dobry numer, pogodny i nośny muzycznie We Were Always Here. Wystarczyło go dokooptować do pierwszego dysku i na tym zakończyć. Cóż, mimo tego to w istocie kolejna ich udana płyta, do tego z bardzo ciekawą okładką autorstwa Kevina Sloana.