I przyszedł czas na płytę koncertową. Moment to trudny dla wielu wykonawców, bo pokazujący muzyków na scenie, na żywo, odsłaniający ich warsztat, umiejętności, zgranie, polot i fantazję. Z drugiej jednak strony dziś coraz trudniej o albumy live, które rzeczywiście – bez dyskretnych ulepszeń (!) dokonywanych później w studio – pokazują zespół na żywo. Być może dlatego też coraz mniej mamy wybitnych płyt, na miarę Made in Japan Deep Purple, Pictures At An Exhibition Emerson, Lake & Palmer, At The Fillmore East The Allman Brothers Band czy też “jedynki” SBB. Trzeba jednak podkreślić, iż zalew nijakich i „posklejanych” koncertówek, dzięki którym wykonawca może odetchnąć od pracy w studio, spowodował też w ostatnich latach tendencję zupełnie przeciwną: modę na wydawanie surowego, nieobrobionego materiału w postaci płyt sprzedawanych głównie przez internet, najczęściej przez samych wykonawców lub ich fan kluby (casus Pearl Jam, Mettaliki).
W każdym razie Stolt zdecydował, że zarejestrowany materiał podczas dwóch tras koncertowych: amerykańskiej w 1998 oraz japońskiej w 1999 zostanie wydany na podwójnym albumie. Na szczęście muzycy, poza zwyczajowym remasteringiem i standardową obróbką, nie ulepszali tych rejestracji w studio, nie robili żadnych dogrywek, jak deklarował lider i gitarzysta. Mamy tu więc do czynienia, jak należy domniemywać, z uczciwą płytą live.
Przyjrzyjmy się programowi albumu: czy dobór materiału jest zadowalający i reprezentatywny dla tego, co The Flower Kings przedstawiał wówczas na scenie? Otóż, właśnie ów dobór nie w pełni mnie przekonuje. Brak tu np. jakiegokolwiek utworu z promowanej wówczas płyty Flowerpower. Gdyby rzecz jasna zdecydowano się na zamieszczenie Garden Of Dreams – suity wykonywanej wówczas na żywo (podobnie jak na późniejszych trasach, choćby tej z 2003 r.) – to należałoby, z uwagi na długość kompozycji, zarezerwować dla niej całą płytę. Ale może przynajmniej trzeba było sięgnąć po inny, krótszy utwór z tego zestawu? Nie podoba mi się także zredukowanie suity Stardust We Are jedynie do trzeciej części – zawsze uważałem, że cięcie tego typu rzeczy to istna zbrodnia na sztuce, to tak jakby na teatralnej scenie przedstawić widzowi jedynie końcowy akt Szekspirowskiego Hamleta. Płyty przecież nie są, by tak rzec, „zapakowane na full” – ok. 120 minut muzyki na dwu krążkach. Album sprawia wrażenie przeglądu twórczości zespołu – jest rodzajem „the best of na żywo”. Mamy tu zatem, prócz wspomnianego fragmentu Stardust We Are, z tego samego „trzeciego” albumu grupy jeszcze In The Eyes Of The World, zaś z Retropolis aż trzy kompozycje: There Is More To This World, Church Of Your Heart oraz The Judas Kiss, jest też – co zrozumiałe – rodzaj „wizytówki” grupy, nomem omen z solowej płyty Stolta: The Flower King. Znalazło się też miejsce na trzy ciekawostki: Nothing New Under The Sun (właśc. Inget Nytt Under Solen) z repertuaru zespołu Kaipa (z 1975 r.), okrojony kawałek Bodina, z jego solowej płyty: Three Stories, oraz cover Genesis The Lamb Lies Down On Broadway. Poza tym ostatnim pozostałe dwa budzą znów moje mieszane uczucia. Brak tej płycie, jak sądzę, spójności, dramaturgii i konsekwencji. To nic, że jeden krążek został nagrany w Ameryce, a drugi w Japonii. Zresztą nie wyczuwa się jakiś znaczących i drażniących różnic brzmieniowych między nimi. Choć muszę przyznać, że wolę i wyżej cenię płyty live nagrane w jednym miejscu – płyty z jednego koncertu, prezentujące muzykę zagraną od początku od końca, tak jak to w rzeczywistości miało miejsce.
Czy znaczy to, że album ten nie podoba mi się? Nie, rzecz jednak w tym, że grupie The Flower Kings stawiam zawsze wysokie wymagania, bo przyzwyczaiła mnie do wydawnictw na bardzo wysokim poziomie. Stąd być może w stosunku do innego wykonawcy recenzja doboru repertuarowego byłaby bardziej pobłażliwa. Gdyby zaś ktoś zapytał: co mi się w tej płycie podoba? Opowiedziałby, że poza doborem materiału muzycznego właściwie wszystko. Muzycy bowiem grają tu jak natchnieni. Doskonale radzą sobie w partiach wokalnych, ba wokalne harmonie – a to sztuka w warunkach live – są tu nieraz lepsze niż w wersjach studyjnych. Świetnie wypada też sekcja: jest precyzyjna, a jednocześnie niezwykle dynamiczna, to ona sprawia, iż większość utworów ma mięsiste brzmienie. No i Stolt, cóż ten facet wyprawia z gitarą. Słuchacz czuje właściwie, że na scenie występuje orkiestra, a nie kwintet rockowy. Do tego grupa pokazuje, że potrafi twórczo podejść do swoich kompozycji, zmieniając tu i ówdzie akcenty, wydłużając popisy solowe, a przede wszystkim włączając i podkreślając element improwizacji. Pod tym względem wyróżniłbym Big Puzzle (lepsza to bez wątpienia wersja od studyjnej) oraz The Judas Kiss, gdzie mamy przepyszny fragment „swobodnego” grania. Jeszcze silniejsze uwypuklenie jazzowej podstawy nadało temu utworowi inny wymiar – można by rzec, iż The Flower Kings zinterpretował jakby na nowo własny utwór.
Album Alive On Planet Earth pokazuje przede wszystkim The Flower Kings jako zespół koncertowy. Widać, że muzycy doskonale czują się na scenie. Wielu mogłoby przypuszczać, że grupa, która znaczną część roku przesiaduje w studio, zajmując się przede wszystkim tworzeniem i nagrywaniem długich płyt, nie będzie się dobrze czuła w spotkaniu z publicznością. Nic z tych rzeczy. The Flowr Kings to „zwierzę koncertowe”. I choć płyta nie przejdzie do historii rocka (czy też nawet historii rocka progresywnego) jako swoista Made In Japan, to trzeba podkreślić, że jej walory – o których już wspomniałem – są niezaprzeczalne. Alive On Planet Earth to solidny dokument, pokazujący zespół na scenie w czasie tournees 1998/1999. W sumie jednak dałbym aż osiem gwiazdek.