Mam ogromny szacunek do Szwedów za to co dotychcczas zrobili, za bogaty dorobek płytowy i sporo wręcz klasycznych, ważnych dla progresywnego rocka płyt. Niestety, wydany niedawno album Islands mocno rozczarowuje.
Szkoda, bo ostatnie wydawnictwa, nagrywane w ostatniej dekadzie, przynosiły solidne materiały. Do tej pory uważam Banks Of Eden za jeden z najlepszych w ich dyskografii, wydany już rok później Desolation Rose nieco obniżył loty, jednak opublikowany po sześcioletniej przerwie Waiting For Miracles ponownie mógł się podobać. I być może w czasie tkwi pierwszy problem, bowiem Roine Stolt postanowił nie czekać i już po roku wydał Islands. Do tego zdecydował się na rzecz dwupłytwą i ponad półtoragodzinny materiał. Okej, Waiting For Miracles też było dwupłytowe, jednak tam drugi dysk sprawiał praktycznie bonusowy charakter.
Wiem, że na tę niewielką przerwę i tempo pracy wpływ miała pandemia Covid-19, która przyspieszyła decyzję o wydaniu płyty. Lider formacji Roine Stolt tak to tłumaczył: Wszystkie koncerty i festiwale zostały odwołane, a przyszłość tak naprawdę nie„ rozwinęła się tak, jak byśmy chcieli. Przetrwanie pandemii bez żadnych działań nie było dla nas żadną opcją! W ten sposób wykorzystując siłę Internetu muzycy stworzyli ten dwupłytowy kolos. Przy okazji, do całej sytuacji odnosi się też warstwa liryczna płyty, która krąży wokół izolacji, straty i strachu przed odłączeniem.
Dlaczego Islands nie do końca się broni? Na pewno nie dlatego, że został źle zagrany, bo od lat muzycy tworzący formację są wysokiej klasy instrumentalistami i to słychać w granych przez nich partiach. Trudno też zarzucić coś brzmieniu, czy aranżacyjnemu bogactwu zawsze obecnemu u nich. Mnóstwo tu wokalnych harmonii, solowych popisów gitarowych i klawiszowych. Słychać klasyków, od The Beatles, przez Genesis i Yes. A jednak płyta najzwyczajniej nudzi. Choć 21 kompozycji wskazuje na niezbyt rozwlekłe formy jednak w wielu z nich razi swoisty przerost formy nad treścią. Niektóre utwory są w pewnych momentach przegadane, by nie powiedzieć muzycznie przeintelektualizowane (Journeyman, Solaris, A New Species, Hidden Angels, Serpentine). Brakuje dobrych pomysłów, zgrabnych melodycznych tematów, które w takim graniu są istotne. Broken został zupełnie nieprzypadkowo wykorzystany do promocji, bowiem jest jedną z nielicznych nośnych tu rzeczy, choć i ona ma dłużyzny. Ten album brzmiałby lepiej, gdyby artyści zdecydowali się na większą prostotę. Przykładem niech będzie zawarty na drugiej płycie ciekawy Telescope, czy Man In A Two Peace Suit na dysku pierwszym. Grupie nie udało się nawet zrobić charakterystycznego dla tego typu dzieł progresywnych wzniosłego zakończenia. Tytułowy Islands jest ubogim krewnym patetycznych finałów znanych z wielu innych albumów. Jednym słowem, gdyby z tych dwóch płyt zrobić jedną, trwającą trzy kwadranse, wyszłaby przywoita rzecz przykuwająca uwagę.
Cóż, tym razem zabrakło weny i świeższych pomysłów. Szkoda, bo takie wtórne płyty, na których zespół okopuje się na dawno zajętych pozycjach, z pewnością nie przysporzą mu nowych słuchaczy. Wiem, że to dziś muzyczna nisza, niemniej już ostatnio ten zasłużony dla stylu zespół chciała u nas oglądać na koncercie garstka osób. Islands ich pozycji nie poprawi. A może zespołowi już nie o to chodzi...