Thanks to my wonderful little family nad thanks to all of you brave suporters of non comercial rock out there. Thanks to the pioneers, explorers, visionarys, global fans, Kings and Queens of sonic dreamscapes. And, let’s light a candle and join in a prayer for Peace and Human Kindness. Love for the planet!
To rozwinięcie muzycznego credo z solowej płyty The Flower King. Ale nie tylko w słownych deklaracjach oba krążki są do siebie podobne, również muzycznie oraz w zawartości literackiej pierwsza płyta The Flower Kings stanowi naturalną kontynuację pierwszego dzieła gitarzysty. Nawet okładka, przedstawiająca postać króla w zbroi, który trzyma gołębicę na dłoni, a w drugiej – godło (krzyż wpisany w hippisowski symbol pokoju) na długim drzewcu, nawiązuje wprost do okładki płyty Stolta. No i najważniejsza, oczywista sprawa: tytuł solowej płyty użyczył grupie nazwy. W skład zespołu, obok Bruniussona (znanego niegdyś muzyka z kultowego zespołu Samla Mammas Manna) i Salazara, których słychać na The Flower King, weszli także: basista – Michael Stolt (brat Roine Stolta) oraz klasycznie wykształcony pianista – Tomas Bodin. Zwłaszcza obecność tego drugiego miała – jak się wydaje – znaczący wpływ na wzbogacenie wypracowanego kilka miesięcy wcześniej stylu zespołu. O ile bowiem na solowym dziele Stolta całkowicie dominowała gitara, o tyle na pierwszej płycie The Flower Kings mamy do czynienia ze swoistą równowagą między pastelowymi partiami organów, melotronu i syntezatorów a instrumentem Stolta. Muzyka jest tu mniej gitarowa; więcej miejsca mają do powiedzenia inni instrumentaliści, co nie powinno specjalnie dziwić, choć pozycja Stolta – jako lidera, głównego kompozytora, również instrumentalisty – pozostaje poza wszelką dyskusją.
Jak oceniać pierwszą płytę grupy? Uważam, że jest ona mniej spójna i mniej udana od dzieła gitarzysty. Być może muzycy zbyt szybko weszli do studia po nagraniu The Flower King. Sesja zaczęła się bowiem już w grudniu 1994, zaś album ukazał się pod koniec 1995. Nie brak oczywiście w tym dziele świetnie i z polotem rozegranych melodii oraz doskonałych riffów. Jednak jako całość nie do końca przekonuje. Więcej tu fragmentów wymuszonych, jakby stworzonych z mniejszym polotem i pozbawionych tej niezwykłej energii, jaka cechowała solową płytę gitarzysty.
Nie znaczy to jednak, iż mamy do czynienia z albumem słabym. Już pierwszy utwór wypada przecież niezwykle efektownie: po wręcz ambientowym wstępie mamy zapadającą w pamięć melodię, wspaniałą partię gitary, a później mistyczny środek, w którym brzmienie organów Hammonda i melotronu przypomina trochę wczesne płyty Genesis (zwłaszcza Nursery Crime). Napięcie utrzymuje równie ciekawy, instrumentalny Atomic Prince/Kaleidoscope, zaczynający się od efektownej melodii w stylu Keitha Emersona, która przechodzi we wspaniałe sola gitary. Końcówka utworu brzmi bardzo lirycznie i zarazem tajemniczo – jakbym słyszał Steve’a Howa z Yes i dźwięki z płyty Close To The Edge. Dalej wreszcie mamy niezwykłe Go West Judas – dość szybkie tempo, zdecydowane i mięsiste brzmienie instrumentów, podkreślają wymowę tekstu, wyśpiewywanego przez Stolta. Instrumentem prowadzącym jest tu bez wątpienia gitara – jej partia została rozegrana bardzo dramatycznie, emocjonalnie, choć zarazem z wielkim kunsztem. Skomplikowana struktura tego utworu odzwierciedla całą złożoność postaci Judasza – jej dramatyzm, uwikłanie, swoistą fatalność losu itd. (nb. Stolt powróci do tego tematu na płycie następnej w utworze The Judas Kiss). Train To Nowhere prowadzi wprost do jazzowego Oblivion Road (utwory te są ze sobą połączone), to jakby zapowiedź późniejszych poszukiwań Stolta, które chyba najsilniej odezwą się na albumie Unfold the Future. Bardzo interesująco wypada pierwsza część utworu Theme For A Hero, druga potraktowana luźniej (ciążąca nieco w stronę improwizacji) jednak trochę nuży. Zupełnie zaś denerwuje My Cosmic Lover – sztampowy utwór, nie przystający do całości. Z kolei poprzedzająca go miniaturka Temple Of The Snakes oraz występujący po nim krótki The Wonder Wheel pełnią funkcję interludiów. Muzycznie nie zachwycają, choć ten drugi z powodzeniem eksploatuje oszczędny styl, przypominający gitarę Hacketta w dialogu z instrumentami klawiszowymi. Gdzieś od szóstego utworu napięcie na płycie wyraźnie spada, widać to choćby na poziomie melodyki, która jest przecież tak mocną stroną kompozycji Stolta. Wyraźnie ustępuje ona miejsca nastrojowości. Zabieg ten nie w pełni przekonuje. Prowadzi do zachwiania proporcji, a płyta sprawia wrażenie rozłamanej na dwie części, które niekoniecznie do siebie przystają i tłumaczą się nawzajem. Na szczęście ostatni utwór rekompensuje wszystkie te mankamenty. Big Puzzle – trwająca prawie 14 minut kompozycja – urzeka swoją złożonością i melodyczną inwencją. Utrzymana w stylistyce największych dokonań Genesis, King Crimson i Yes zabiera nas w niezwykłą podróż po różnych stylach i konwencjach żywych w progresywnym rocku. Przypomina to układankę, gdzie wszystkie elementy, owe drobne cząstki, oddzielnie nic właściwie nie znaczą, razem jednak tworzą niepowtarzalny i skrzący się od różnych pomysłów obraz świata dźwięków.
Na formie i obliczu Back In The World Of Adventures zaważył zapewne fakt, iż płyta ukazała się po The Flower King, albumie bardzo udanym, w wielu momentach przebłyskującym geniuszem i wielką sztuką. Zapewne debiut The Flower Kings nie zdołał przebić solowego dzieła lidera zespołu. Ale może też nie o to chodziło muzykom? Przede wszystkim – i to jest niezaprzeczalny sukces tego albumu – Back In The World Of Adventures
ukształtował w pełni oblicze grupy. Sprawił, że The Flower Kings był gotów do wielkiego lotu.