Dziwny tytuł! Trochę niepokojący – tajemniczy – intrygujący! Co prawda łacina nie od dzisiaj jest wykorzystywana przez twórców rockowych dla uatrakcyjnienia i swoistego "dowartościowania" muzycznych produkcji – zwłaszcza celują w tym niektóre grupy chodzące po ciemnej stronie mocy metalowych dźwięków. Nie podejrzewałbym rzecz jasna o takie inklinacje Dream Theater. Aby uspokoić sumienie, zaglądnąłem zatem do pięciotomowego Słownika łacińsko-polskiego (pod red. Mariana Plezi); w t. III na s. 694 czytam: "octavarium, -ii n. (od octavus) oddanie ósmej części jako daniny". Trochę byłem zawiedziony, bo też niewiele mi to wyjaśniło, a negatywny kontekst jakoś nie bardzo pasował do całości i moich dotychczasowych wyobrażeń o muzyce zespołu. Jedynie to, co udało się na tym etapie ustalić, to fakt, że metaforyczny tytuł ma silny związek z symbolicznym znaczeniem liczby osiem. Podkreśla to już sama okładka, celowo, a nawet wręcz ostentacyjnie zaprojektowana w stylu graficznych projektów Pink Floyd: ponad rozległymi górskimi łąkami osiem potężnych srebrnych kul zawieszonych na stalowych linach gdzieś w powietrzu; pierwsza i ostatnia kula odchylone, wykonują fizyczny ruch - ponad nimi ptaki w locie; po lewej niewielka schylona postać ludzka (chyba kobieta?) i jej cień na soczystej trawie. I dalej przeglądając książeczkę znów napotykamy różne "ósemkowe" symboliczne obrazy: ośmiościenne dwie kostki domina (jedno z wartością 5-, a drugie 8-punktową), ośmiościenny labirynt z pająkiem w centralnym polu, zdjęcie ośmiornicy i obok tablica znaku drogowego (rzecz jasna ośmiokątna) z logo grupy, zaś przy końcu geometryczny (czy wręcz architektoniczny) rysunek ośmiościennej figury (planowy rzut budynku?) z pisaną w środek pięcioramienną gwiazdą (vide wartości kostek domina!) z podpisem "OCTAVARIUM" i skalą "5:8". Kto wie, czy ten ostatni element nie ma związku – choćby na zasadzie prostych skojarzeń językowych – z rzymskim "kolumbarium", budowli pełniącej w starożytności rolę grobowca-cmentarza (ciekawe, że łac. columbarium to dosłownie "gołębnik")? Natomiast liczbowe wartości odnoszą się być może do składu grupy i wspomnianej już kolejności płyty w dyskografii. Trzeba bowiem pamiętać, że Octavarium jest ósmą w kolejności – jeśli nie liczyć płytki A Change of Seasons, zrobionej trochę na boku – studyjną płytą piątki Amerykanów. No i co chyba ważne: album zawiera osiem utworów. Nie zapominajmy wreszcie, że osiem (octavus) jest także liczbą muzycznej oktawy, która stanowi podstawę podziału stosowanej w muzyce skali częstotliwości dźwięku. Jest zatem swoistą pełnią podobieństwa dźwięków odległych do tego stopnia, że – paradoksalnie – bardzo sobie bliskich. Chodzi więc o siłę przeciwieństw, napięć, różnic, polaryzacji, przyciągających się poprzez swoje odmienności i pozorne sprzeczności.
Jak oktawa w muzyce stanowi, w uproszczeniu, powrót do tej samej nuty – powrót do wyjściowego dźwięku, tak też na Octavarium ta sama nuta wydobyta z fortepianu w utworze pierwszym The Root of all evil zaczyna i kończy (czy też niemal kończy) tytułową suitę, wieńczącą album. Oczywiście to nawiązanie do idei tzw. "muzycznej pętli", jaką miała tworzyć płyta, będąca zamkniętą i skończoną całością – po ten chwyt chętnie sięgali wykonawcy rocka progresywnego lat 70., zwłaszcza Pink Floyd (Dark Side of The Moon, Animals, The Wall), ale też np. King Crimson (In The Wake of Poseidon, Islands), Genesis (Selling England by the Pound); do tego zestawu można by jeszcze dorzucić wcześniejszy beatelsowski klasyk Sgt. Pepper’s Lonley Hearts Club Band. Tytuły płyt o podobnej ramowej konstrukcji można by właściwie wymieniać bez końca. Ale sam początek Octavarium nie zdradza jeszcze kierunku muzycznych poszukiwań. Po dźwięku fortepianu, pomrukach instrumentów klawiszowych i perkusji pierwszy utwór nabiera rozpędu i dynamiki. Na początku jest zdecydowanie, metalowo. Trochę przypomina to otwarcie Train Of Thought, choć też zauważalne są od razu znaczne różnice – tam ciężar początkowego riffu wgniatał w fotel, tu zaś mamy więcej przestrzeni, a do tego im dalej rozwija się utwór, tym silniej do głosu dochodzą partie instrumentów klawiszowych: wchodzących w dialog z instrumentem Petrucciego, co prawda oddalonych i skrytych, zawsze jednak wyrazistych. Z sekundy na sekundę robi się coraz bardziej progresywnie, zwłaszcza tam, gdzie La Brie wyśpiewuje tekst refrenu. Po solu gitary fortepian w naturalny sposób wyhamowuje rozpędzony zespół. Można powiedzieć, że ta introdukcja właściwie nie zaskakuje, ot typowy dreamowy utwór, bliski metalowych czy też nawet raczej hard rockowych korzeni, z klasyką na końcu języka. Uderza jedynie bogata i niebanalna melodyka wokali (ach ten La Brie), no i partie Rudessa, wyraziste, silniej niż dotychczas wydobyte na powierzchnię, gitarowe zaś gdzieś schowane w drugim planie, łagodniejsze niż dotychczas. Utwór drugi i... zupełne chyba zaskoczenie! Zwłaszcza, jeśli przyłożymy ciężki i potężny Train of Thought czy nawet eksperymentatorski Six Deegres Iner Turbulance. The Answer Lies Within to ballada, piękna ballada, bardzo spokojna, z wyrazistą partią LaBrie, z początkiem znów przywołującym ducha Floyda (słynnych łąk Grandchester i atmosfery High Hopes): z odgłosami łąki lub lasu – świerszcze, ptaki, szum trawy – z biciem dzwonu. Fortepian oraz znakomicie, z wyczuciem i perfekcją (jak zwykle), rozegrana perkusja budują pole muzycznej akcji; smyczkowy kwartet, który bynajmniej nie tylko organizuje tło, nadając utworowi niezwykły i finezyjny koloryt, poprzez swoją wyrazistość (pozbawioną jednakże sztucznej nachalności) sprawia, że zespół unika banału, a prostota i swoista chwytliwość staje się tu zaletą. These Walls znów zaskakuje zmianą nastroju i wyborem stylistyki. Może najbliższy jest dokonaniom grup progresywnych lat 80. (mnie to przypomina pierwsze płyty grupy... Asia). Zwraca tu uwagę przede wszystkim ogromna praca instrumentów klawiszowych, które zdają się ciągnąć ten utwór, dominują one nad gitarą, tworzącą raczej gęste, cięższe tło drugiego planu. Wybłyskujące na chwilę dwukrotnie sola Petrucciego przypominają brzmieniowo dokonania Steva Rothery z Marillion. Niezwykle wypada końcowa partia utworu – dramatyczna, podniosła, zagrana z pazurem. Grupa nie pozwala jednak choćby na chwilę oddechu, jakby chciała zerwać z tym wszystkim do czego nas przyzwyczaiła przez te lata. I Walk Beside You – najkrótszy utwór na płycie – wydaje się bowiem zwykłą banalną piosenką, wpisującą się w stylistykę U2, również w konwencje współczesnej fali środkowej frakcji współczesnego rocka. Pytanie: po co? Wybryk? Ironia? Jeśli jednak zobaczymy ten utwór w całym dramaturgicznym przebiegu albumu, to jego sens i miejsce na płycie zyskują na znaczeniu! Banalny utwór z napisanym przez Petrucciego prostym tekstem ma – jak się wydaje – budować silny kontrapunkt już nie tylko dla kolejnego utworu, ale wszystkich pozostałych (zresztą połączonych ze sobą). Bo też to wszystko, co dzieje się począwszy od pierwszych dźwięków Panic Attack aż po ostatnie akordy tytułowego Octavarium, przechodzi właściwie nasze wyobrażenia i oczekiwania co do muzyki Dream Theater. Można powiedzieć, że mamy tu progresywny rock w najczystszej postaci i najwyższej próby. Ta muzyka godna jest zestawień z dokonaniami wielkich wykonawców lat 70. i 80. Na początek dwa kawałki utrzymane w stylistyce NWOBHM, zwłaszcza pierwszy (Panic Attac) sięga po wypracowane przez Iron Maiden patenty (zwłaszcza wyjściowa partia basu budzi skojarzenia ze sposobem gry Steva Harrisa). Zagrany szybko, dynamicznie, ale nie ciężko, z licznymi zmianami tempa (tu wreszcie w pełni ujawnia się siła dreamowej sekcji); a do tego świetne wyśpiewany – linie melodyczne partii wokalnych są tu co i rusz zmieniane i modelowane, tak że słuchacz nie może narzekać na brak wrażeń, a jakby tego było mało to na dokładkę jeszcze mamy świetny pojedynek gitary z klawiszami w środkowej części utworu. O ile Panic Attack doskonale mieści się w metalowo-progresywnej tradycji, o tyle następny – Never Enough – jest bardziej progresywny niż metalowy, choć nadal utrzymuje dobre tempo rozpędzonej sekcji. La Brie prócz zmian melodyki momentami wykorzystuje swój głos w sposób teatralny, co wraz z finałowym solem Petrucciego (niemal wprost nawiązującym i w brzmieniu, i przebiegu do Grand Finale suity Procol Harum In Held ‘Twas In I lub do... Agnus Dei z Mszy h-moll Bacha, na której wzorował się Gary Brooker z kolegami) tworzy niezwykłą art rockową aurę. Obie znakomite kompozycje Dream Theater – Panic Attack i Never Enough – stanowią rodzaj metalowego dyptyku, który jest jednakże wyłącznie przystawką do dania głównego. Chodzi o finałową partię albumu – rozbudowany, trwający niemal 11 minut, Sacrificed Sons oraz 24-minutową tytułową suitę. Sacrificed Son ma dość zachowawczy i oszczędny początek, zagrany i zaśpiewany w rytmie spowolnionego walczyka. Jednakże z sekundy na sekundę muzyczna aura gęstnieje – tonacja staje się coraz bardziej podniosła i dramatyczna, zwłaszcza gdy pojawia się orkiestra symfoniczna (prowadzona przez Elena Barere), znów mamy sola gitary i instrumentów klawiszowych; szczególnie w pamięć zapada końcowy fragment, gdy grupa rockowa i orkiestra tworzą jeden muzyczny organizm w kroczącym pochodzie ku dopełniającej całość dramatycznej kodzie. I wreszcie na końcu najważniejszy i najwspanialszy utwór albumu – pięcioczęściowa suita Octovarium. Dream Theater sięgał w swej twórczości chętnie po tego typu formy, wystarczy przecież wymienić A Change of Seasons, cały album Metropolis Pt. 2: Scenes From A Memory czy 42-minutową Six Degrees of Inner Turbulence. Ale trzeba tu jeszcze wspomnieć o całej plejadzie rozbudowanych kompozycji wyraźnie ciążących ku tego typu formom: choćby Learning To Live, z osławionego Images And Words, Scarred z płyty Awake, trzyczęściowy Trial of Tears z kontrowersyjnego Falling Into Infinity oraz In The Name of God z Train Of Thought. Śmiem jednak twierdzić, że Octavarium jest z nich wszystkim utworem najbardziej dojrzałym i udanym; to – nie boję się tego stwierdzenia – kompozycja wybitna. Tak to prawda: Ameryki zespół nie odkrywa, a nawet w sposób otwarty sięga do najznamienitszych realizacji gatunku. Początek to przecież czytelne odwołanie do wyjściowego fragmentu Shine On You Crazy Diamond part 1 Pink Floyd (instrumenty klawiszowe i później solo gitary), a dalej mamy gitarowy pasaż, przypominający sposób gry Steve’a Howe z Yes i gitarę akustyczną oraz flet – tu z kolei kłania się Focus (może i Jethro Tull), wreszcie w końcowej partii części I: Somone Like Him specyficzny ulotny i subtelny dialog gitary oraz instrumentów klawiszowych odwołuje się do Genesis (głównie z wczesnych płyt, zwłaszcza Trespass, Nursery Cryme czy Foxtrot) Część III: Full Circle (dość znamienny tytuł) przypomina z kolei jeden z fragmentów suity Supper’s Ready Genesis, a ściśle Apocalypse In 9/8. Ma on zresztą szczęście do naśladowców, niegdyś został niemal nuta w nutę włączony do słynnego Grandel grupy Marillion. A jeśli już jesteśmy przy Marillion, to również i ich wpływ silnie się odznacza: czy to w pasażowym "pochodzie" klawiszy między częścią II. Medicate (Awakening) i III.Full Circle, czy też w niemal całej części IV (zatytułowanej Intervals), która może kojarzyć się z dramatycznym staccato z Forgotten Sons. Końcowy fragment suity (V. Raizor’s Edge), z wyeksponowaną partią orkiestry, dramatycznym finałem (uwypuklonym przez solo gitary), odwołuje naszą pamięć do podniosłych i patetycznych zakończeń takich utworów, jak Atom Heart Mother Pink Floyd czy też wspominana już In Held ‘Twas In I Procol Harum. W związku z ilością tych odwołań, quasi-cytatów, parafraz, można postawić pytanie-zarzut o wtórność i epigoństwo. Otóż nic z tych rzeczy! Dream Theater wykazał się – jak mawiał nasz znany poeta – "sumiennością w obliczu źródeł": wykorzystał bogatą tradycję rocka progresywnego w sposób twórczy i nieszablonowy. Co więcej, odniesienie do przeszłości uczynił w sposób otwarty programem suity Octavarium. Znamienny jest tu fragment tekstu w części piątej utworu, który stanowi swoistą lingwistyczną grę (trochę w stylu Willow Farm z Supper’s Ready) z tytułami znanych utworów Beatelsów i Genesis: "sailing on the seven seize the day tripper diem’s ready / jack the ripper owens wilson phillips and my supper’s ready / lucy in the sky with diamonds dave’s not here I come to save the / day for nightmare cinema show me the way to get back home again"). Kolażowa forma suity Octavarium umożliwiła wprowadzenie do niej różnorodnych fragmentów, od pastelowych i delikatnych dźwięków początku aż po iście symfoniczny finał. I choć w tego typu budowie nie trudno o chaos, pretensjonalność, brak równowagi, trzeba przyznać, że grupa z tej próby wychodzi obronną ręką. Siła kompozycji tkwi w proporcjach między poszczególnym częściami, w silne narastającego dramatyzmu, w doskonałym zgraniu tekstu i muzyki, w naturalności przejść między częściami, wreszcie, co w rocku nadal ważne: w świeżości wątków melodycznych – chyba nigdy dotąd Dream Theater nie wprowadził w jednym utworze tylu nowych i różnych pomysłów w tym zakresie co tu. Octavarium brzmi świeżo i twórczo, jest także popisem umiejętności muzyków (do tego już zdążyli nas przyzwyczaić przez te lata), zarówno jako kompozytorów i wykonawców. Te uwagi można odnieść nie tylko do tytułowej suity, lecz również i do całego albumu. Tak wiele się w nim dzieje. Zmienność form i kontrasty nie pozwalają na wypoczynek. Niemal wszystko tu przykuwa uwagę, a płyty słucha się w napięciu od pierwszej do ostatniej nuty. W porównaniu z Train of Thought album jest mniej drapieżny i lżejszy, wydaje się, że mniej ma tu do powiedzenia Petrucci – jego gitara (tak charakterystyczna dla muzyki Dream Theater) jest tu gdzieś schowana, na drugim planie. Choć z drugiej strony, gdy się już pojawia to w dwójnasób urzeka swoją siłą i melodyką. Na Octavarium w stosunku do poprzednich dokonań grupy jakby mniej mamy wirtuozerii (to choćby widać w długości partii solowych), a więcej dyscypliny muzycznej i dyscypliny samych muzyków. Dobitnie pokazuje to gra Mike’a Portnoya – gdzie prócz intensywności, szybkości i mocy godnej mistrza (czego już zdążył dowieść ten muzyk wielokrotnie), równie ważne staje się tu wyczucie, feeling, atmosfera, podkreślanie i cieniowanie akcji muzycznej etc. Do miana prawdziwych bohaterów tego albumu urasta Jordan Rudess i James LaBrie. Partie wokalne tego drugiego – co już podkreślałem – są pełne inwencji, nieoczekiwanych zwrotów; nie brak też w jego głosie pasji i zadziorności, których mogło ostatnio trochę brakować; artysta sięga po środki dotychczas mu obce – myślę tu o teatralizacji wokalnej ekspresji (no cóż progresywna tradycja zobowiązuje). Na eksponowanym miejscu sytuuje się Rudess ze swoją baterią instrumentów klawiszowych – są one gęste i silnie wyeksponowane w strukturze niemal wszystkich utworów, nierzadko wychodzą na pierwszy plan. Bez nachalności, sztucznego wymuszania, bez nadmiaru. Klawisze w sposób subtelny i wyważony budują poszczególne kompozycje i ostatecznie stanowią solidną podstawę całej muzyki na płycie. Po eksperymentatorskiej Six Degrees Of Inner Turbulence (2002) oraz ciężkiej Train Of Thought (2003), przyszedł czas na progresywną Octavarium. Znów zaskakującą i poszukującą, poszerzającą wydawałoby się dość mocno określoną konwencję stylistyczną Dream Theater. Sądzę, że to jedna z najważniejszych płyt tego roku, więcej nawet – to płyta wybitna. Albumem tym muzycy po raz kolejny pokazują swoją niezwykłą dojrzałość, tym razem wyrażającą się w ograniczeniu wirtuozerii na rzecz wielkiej sztuki. Sądzę zarazem, że nie jest to najwybitniejsza płyta Dream Theater, bo... takiej zespół jeszcze nie nagrał. Swoje Dark Side of the Moon muzycy ma jeszcze przed sobą... może już niedługo, całkiem niedługo...