Nie ma co ukrywać - nie należę do jakże wielkiego grona wyznawców Teatru Marzeń. Doceniam ich wkład w muzykę progresywną, porażające umiejętności muzyków, ale nie czekam na kolejne (ostatnio wychodzące bardzo systematycznie) albumy z wypiekami na twarzy. Dlaczego? Moim zdaniem, za rzadko czuć w graniu Dream Theater emocje, a za często do czynienia mamy z dziecinną popisówą i konkursem "kto zagra szybciej i dłużej". Wiem, wiem, już macie mnie za hipokrytę (zapewniam, maile z groźbami nic nie dadzą). Więc teraz, skoro wszystko jasne, przejdźmy do mięska głównego, czyli ósmego dziecka nowojorczyków - "Octavarium".
Gałki oczne zaintrygowane bardzo ładną okładką, umysł zaś rozpatruje skomplikowany tytuł, bo - wiadomo - w czasach popkulturalnej papki, jaką atakują nas media, słowa dłuższe niż trzy sylaby, to zaiste rzadkość. Do tego, dochodzi symbolika. Ósmy album, osiem kulek na okładce, osiem utworów, a tytułowy, gdyby trwał sekundę dłużej, byłby wielokrotnością ósemki! Spisek? Satanistyczne obrzędy? Próba zawładnięcia światem?! Nie, po prostu miła ciekawostka :) No i łączny czas albumu... 75 minut.
Przyznaję się bez bicia, potępiam maniakalne wydłużanie muzyki progresywnej na zasadzie "oby jak najwięcej" (pomijam concept albumy, one rządzą się innymi prawami). Denerwuje mnie bezsensowne przekształcanie utworów w kilkunastominutowe molochy, owocujące spadkiem jakości. Nie na tym polega ta cała "progresywność", wbrew temu, co sądzą tłumy fanów omawianego zespołu. Ale, ale... Przecież jest szansa, że w przypadku "Octavarium" długość jednej i trzech czwartych Ciemnej Strony Księżyca nie będzie męcząca... Prawda?
"Octavarium" stylistycznie nie odróżnia się bardzo od dotychczasowej twórczości Dream Theater, lecz na tle "Train of Thought" wypada nieco spokojniej. Zaczyna się od "The Root of All Evil", trzeciej części suty "Twelve-step", mówiącej o walce Mike'a Portnoy'a z alkoholizmem, która skończyła się dopiero w 2009 roku na albumie "Black Clouds & Silver Linings". Od razu zauważa się, że James LaBrie tym razem dał z siebie wszystko. Jego śpiew jest mocny, przejmujący i lepszy niż na "ToT". Skoro przy muzykach jesteśmy, przyjrzyjmy się reszcie wesołych grajków z Teatru Marzeń (na całym albumie, nie tylko w pierwszym utworze). Portnoy ładuje w gary jakoś tak bez serca i finezji, nie zwraca się na niego za wielkiej uwagi, John Petrucci (moim zdaniem, najzdolniejszy członek zespołu) wciąż potrafi czymś zaskoczyć, bas Myunga jest praktycznie niesłyszalny, a Jordan Rudess... No cóż, póki nie dochodzi do wymiany solówek, podczas których Gejometr (urządenie owo powstało specjalnie na potrzeby recenzji Dream Theater) skacze wysoko w górę, tła Rudessa potrafią zaciekawić. Ale solówki... Ech, nigdy nie zrozumiem ich wyznawców, większość tych "popisów" najchętniej bym wyciął. Czyli, podsumowując, większość bez zmian.
Drugim utworem na płycie jest ballada "The Answer Lies Within", spokojna i przyjemna. To jeden z tych utworów, na których Jordan Rudess gra poważnie, wzruszająco, a Gejometr nawet się nie uaktywnia. Następnie mamy "These Walls" z nudnym refrenem, orkiestrowymi partiami i fajnymi wyczynami Petrucciego, który jednak mógłby zostać nieco skrócony. Radosny "I Walk Besides You" ma zadatki na przebój list przebojów i - patrząc na czas trwania (poniżej pięciu minut) - pewnie w tym celu został stworzony. Na pozycji piątej nieco chaotyczny "Panic Attack", w którym to panowie zwiększają tempo, Petrucci zachwyca, Gejometr podskakuje i spada, a na początku nawet słychać bas! I choćby dlatego warto utwór zapamiętać.
Uch, na liczniku grubo ponad pół godziny a dopiero teraz zaczyna się zasadnicza część "Octavarium". Najpierw bardzo dobry "Never Enough", czyli zwycięzca konkursu na najlepszy refren albumu. To także mój prywatny ulubieniec, podoba mi się imponująca partia instrumentalna w drugiej części, a podrygi Gejometru nie przeszkadzają w większym stopniu. Następnie mamy "Sacrificed Sons", utwór o wydarzeniach z 11 września 2001 roku, niesamowicie nabierający rozmachu przez ponad siedem minut (z uwzględnieniem strasznie wysokiego podskoku Gejometra w połowie) i kończący tak wielkim patosem, że słuchacz ma wrażenie, iż właśnie skończył album. Nie byłoby w tym nic dziwnego, na liczniku 51 minut, energii praktycznie brak... Ale nieee... Słuchacz jest w bardzo wielkim błędzie...
Na sam koniec bowiem muzycy serwują nam utwór tytułowy. 24 - minutowy moloch, przepełniony dosłownie wszystkim. Niepokojący ambient, akustyczna delikatność, patetyczne solówki, klawiszowe połamańce, szept, melodyjny śpiew, a nawet demoniczny krzyk LaBrie. Ciężko ten utwór opisywać, jednak warto wspomnieć, że w "Octavarium" panowie zmieścili niemal wszystkie rzeczy, które do tej pory kojarzyły się z Dream Theater (tak, drastyczne skoki Gejometru również). To imponujące dzieło, które podsumowuje te wszystkie lata działalności zespołu. I męczące, należy dodać, bo - po zakończeniu całego albumu, tych 75 minutach - człowiek nie ma już siły.
Album "Octavarium" to z jednej strony imponująca wizytówka Dream Theater, z drugiej zaś zjadanie własnego ogona, którego jeszcze do dziś dzień (gdy piszę te słowa, mamy rok 2009) nie przerwali. Wszystko tutaj jest na silę wydłużone, zwiększone, czasem chaotyczne, jakby zespół z braku naprawdę świeżych pomysłów wolał zapewnić fanom maksymalną dawkę tego, co kochają. Szkoda, że cierpią na tym same utwory, które zyskałyby wiele, jakby je tak skrócić. Tu wyciąć jeden refren, tam bezsensowną sieczkę, a jeszcze gdzie indziej przytemperować Rudessa... Można by z tego spokojnie stworzyć dzieło nawet o kwadrans krótsze i o wiele bardziej przystępne. I to właśnie największa wada "Octavarium". Drugą jest stanowczy brak duszy w muzyce. Panowie systematycznie atakują nas nowymi płytami co dwa lata, a braki w pomysłach i nieobecność "tego czegoś" starają się zamaskować nieziemskimi popisami gry na instrumentach. A to dla jednych będzie plusem, dla innych minusem. Dla mnie jest tym drugim. I z powodu tych dwóch, naprawdę dużych minusów, nie potrafię słuchać "Octavarium" często. Dla mnie muzyka progresywna jest czymś innym.