"Rzeźnicy" (bo to przecież oznacza słówko "kasabian" w języku ormiańskim) nie próżnowali za długo po wydaniu swojego - rewelacyjnie przyjętego - samozwańczego debiutu. Dwa lata wystarczyły na spłodzenie całkiem nowego albumu, zatytułowanego "Empire". Ponoć tak członkowie zespołu zwykli nazywać między sobą coś dobrego. A tymczasem krytycy z całego świata nie pozostawili na "Imperium" suchej nitki. Na pytanie "dlaczego" odpowiemy sobie, oczywiście, w poniższej recenzji.
Zmian w muzyce "Kasabian" tyle, co po przejściu huraganu w średniej wielkości amerykańskiej wiosce. Przypomnijmy, czym charakteryzował się debiutancki album Brytyczyków. Przede wszystkim elektronika, duszna, chłodna i wpychająca swoje komputerowe macki wszędzie, gdzie tylko się da, a także cały zestaw przyjemnych dla ucha melodii. Tylko tyle, aż tyle. Bo "Kasabian" był albumem po prostu bardzo dobrym i powtarzam go dosyć często. Ale sukces komercyjny najwyraźniej chłopakom nie wystarczył, ponieważ kroki na swojej muzycznej drodze skierowali w nowym kierunku, stawiając tym razem najmocniejszą kartę na psychodelię, a jednocześnie malując ją znanym, elektronicznym pędzelkiem.
I jeżeli "Kasabian" można było nazwać albumem wysmakowanym, tak "Empire" to eksplozja młodzieńczej energii. Głośne i przepełnione elektroniką kompozycje reprezentują pierwszą, bardziej singlową część krążka. I tak, mamy tytułowe "Empire" z bardzo natrętnym syntezatorem, zadziorskie "Shoot the Runner", czy wesołe "Me Plus One" ze skocznymi smyczkami. Zakładam, że ta część albumu właśnie namieszała w głowach krytykom, którzy spodziewali się kolejnego zestawu piosenek w stylu debiutanckiego dziełka chłopaków. I przyznam, że mnie także początkowo nastrajała negatywnie.
Nie bez powodu napisałem wcześniej, że Brytyjczycy skierowali nowy album w psychodelicznym kierunku. Bo druga część płyty to istna jazda bez trzymanki, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Niemrawe oznaki słyszymy już w "Sun Rise Light Flies", gdzie elektronika wylewa się z głośników niczym fala tsunami, ale to następujący po nim - niestety, trochę słabszy - "Apnoea" stanowi otwierającą się bramę psychodelicznego królestwa. A później już z górki - przerażające smyczkowe zakończenie "By My Side", zamieniające taneczny kawałek w epickie dzieło, transowy "Stuntman", w którym pod sam koniec słyszymy niemal eskapadę dźwięków, wyciszone "Seek & Destroy" z przepięknymi klawiszami w tle, krótka ballada "British Legion" (tutaj mamy chwilę na złapanie oddechu) i wreszcie niepozorne "The Doberman", które stale narasta, by w końcu wybuchnąć hiszpańskim temperamentem i zachwycić motywem na trąbce.
Zauważyłeś już chyba, drogi Czytelniku, że nie wypowiadam się zbyt krytycznie na temat zawartości "Empire". Nie rozumiem zupełnie tak negatywnego przyjęcia drugiego albumu Kasabian w mediach (fani, wiadomo, bezgranicznie płytkę pokochali), ale przyznam, że całość początkowo brzmi chaotycznie. Potrzeba czasu. Po pierwszym odsłuchaniu byłbym gotów wystawić ocenę "5", ale później ze wstydem pukałbym się w puste czółko. Wiele osób pisze o muzyce, że "jeżeli wchodzi do głowy dopiero po kilku przesłuchaniach", to "zostaje w niej na dłużej", ale w praktyce mało kto się dzisiaj ową teorią sugeruje przy poznawaniu nowych zespołów. Dlatego, jeżeli pod wypływem mojej recenzji, sięgniesz po "Empire", poczekaj kilka przesłuchań z brzydkim mailem do mnie. A nuż zmienisz zdanie.
Niemniej jednak, osobom nieznającym twórczości Brytyjczyków polecam najpierw zapoznanie się z ich debiutanckim albumem, tudzież "West Ryder Pauper Lunatic Asylum" - następcą "Empire". Ponieważ omawiany krążek stanowi bardzo niesforny most, łączący elektroniczny chłód "Kasabian" z czystą psychodelią trzeciego dziecka Brytyjczyków. Niesforny, bo pomimo początkowych psikusów z jego strony, idzie go polubić w miarę czasu. Ot, dlatego właśnie wystawiam siódemkę z mocnym plusem.