Z jednej strony przed recenzentem wydawnictwa, o którym mowa, zadanie łatwe. Nie trzeba silić się na noty biograficzne. Nie trzeba dla lepszej ilustracji wymieniać nazw zespołów grających podobnie oraz, co najważniejsze, zbędnym jest rozpisywanie się nad umiejętnościami poszczególnych muzyków. Z drugiej jednak strony, pisząc na temat płyty DREAM THEATER, zabrnąć można w ślepą uliczkę tanich pochlebstw, tracąc przy tym elementarną wrażliwość, która powinna towarzyszyć każdemu recenzentowi, a tym bardziej recenzentowi-amatorowi, jakim jestem. Świadomy powyższego, postaram się po prostu wziąć album „Live Scenes From New York” do ręki, posłuchać zawartej na nim muzyki i napisać, co o tym myślę. Aby być do końca uczciwym, zaznaczyć tu muszę, iż nie słucham muzyki Teatru Marzeń od przysłowiowych „5 minut licząc z dojazdem” :-) Gdzieś w 1991 roku, zaraz po premierze kultowego „Images and Words”, dzięki swojemu znajomemu zostałem wprowadzony w tajemniczy świat progmetalu (debiut DT poznałem dużo później). Zatem już od dziesięciu lat śledzę poczynania amerykanów, bez wahania wpisując się w wielką, ogólnoświatową księgę zagorzałych fanów, co wbrew pozorom wcale nie ułatwia mi w miarę obiektywnej oceny niniejszego albumu. Dosyć jednak przynudnego tłumaczenia się. Przejdźmy do konkretów.
„Live Scenes From New York” to trzeci oficjalny album koncertowy w karierze Dream Theater, po „Live at the Marquee” z 1993 roku i dwupłytowym „Once in a lifetime” z 1998 roku. Oczywiście, po drodze ukazało się całe mrowie bootlegów, co może świadczyć, iż zespół bez wstydu obnaża swoje estradowe oblicze. Nic dziwnego. Tym razem otrzymujemy wydawnictwo trójpłytowe, stanowiące zapis tego, co się działo 30 sierpnia 2000 roku w nowojorskim Roseland Ballroom. Koncert ów rejestrowano również na video, czego owocem było wydanie kasety VHS (mocno okrojonej) i płyty DVD.
Pierwsza płyta i początek drugiej to jakby danie kolejnej szansy ostatniej studyjnej płycie DT „Scenes From A Memory”. Jest to po prostu koncertowa wersja SFAM z zachowaniem wszelkich szczegółów. Począwszy od zatrudnienia aktora Kenta Broadhursta w roli hipnotyzera poprzez zaproszenie ciemnoskórej, a przy tym „złotogłosej” Theresy Thomason wraz z chórem gospel, aż do wszelkich sampli w sekwencji finałowej. Należy tu zaznaczyć, że materiał został odegrany niesamowicie perfekcyjnie w miarę wiernie z niewielkimi (co w przypadku występu „live” jest oczywiste) zmianami. Duet Petrucci-Thomason zaraz po „Beyond This Life” brzmi jeszcze bardziej Floydowsko niż w wersji studyjnej, co nadaje koncertowi dodatkowych smaczków. Spotkałem się z opiniami, że fragment ten jest zbędny, a nawet, że wpływa negatywnie na wizerunek Dream Theater. Nic bardziej błędnego. Jest wspaniałą chwilą wytchnienia, znakomitym wprowadzeniem do przebojowego „Through her Eyes”, a także stanowi wyraz otwartości i dojrzałości scenicznej artystów. Wydające się prawie niemożliwe do odegrania „The Dance Of Eternity” emanuje tu, w porównaniu z wersją studyjną, jeszcze większą energią i dawką technicznej wirtuozerii. „The Spirit Carries On” zagrany jest z wielkim rozmachem, którego współautorem niewątpliwie jest wspaniały chór gospel. Wreszcie podniosły „Finally Free”, gdzie genialny Mike Portnoy po raz kolejny udowadnia, że nie bez kozery nazywany jest „Animal”:-) I tu gdzieś prawie na początku drugiego CD kończy się niejako pierwsza część koncertu. Dalej następuje coś, co można nazwać zbiorem „the best of DT”. Nieśmiertelny i uporczywie nienaganny „Metropolis Pt.1” mimo upływających lat, ciągle może być uważany za wizytówkę zespołu, a „Just Let Me Braethe” jest nadal jednym z najlepszych koncertowych „evergreenow”. Jest i niespodzianka w postaci siarczyście zagranego „Acid Rain” z płyty-projektu Liquid Tension Experiment 2. Po raz kolejny trio Petrucci-Rudess-Portnoy udowadnia swoje mistrzostwo. Nie da się ukryć, iż kawałek ten idealnie wpasował się w ten „dreamowy” krajobraz. Cóż.... Jak można się domyśleć „Caught On A New Millenium” jest wariacją, lub inaczej, dość dziwnie skonstruowaną syntezą utworów „Caught In The Web” i „New Millenium”. Utwory te podane w zupełnie inny sposób przeplatają się wzajemnie, powiązane dość ciekawymi nowymi elementami. Początkowo kawałek ten doprowadzał mnie do szału, bo generalnie jeden jak i drugi utwór, na kanwie którego powstał, odarte zostały ze swoich najlepszych elementów. Brzmi to troszeczkę enigmatycznie i bez „jaja”. Jednak jeżeli założymy, że utwór ten zagrany został z przymrużeniem oka nasza ocena będzie bardziej stonowana. „Another Day” jako jeden z „hiciorów” Teatru Marzeń zagrano przy udziale kolejnego zaproszonego gościa, grającego na saksofonie sopranowym Jayu Beckensteinie. Niby wszystko ładnie i pięknie, gdyż dzięki temu czujemy wyjątkowy klimat „Images and Words”, ale niestety partie saksofonu nagrane są za głośno (do wątku realizacyjnego albumu jeszcze wrócimy), a w pojawiającym się solo Jay jakby się gubi, traci koncepcję, co przy problemach rytmicznych pozostawia pewien niesmak. Drugi CD zamyka solo klawiszowe Jordana. W zasadzie nie wiele odbiega ono od tego, które mieliśmy okazję oklaskiwać podczas koncertów w Polsce. Dzieli się one niejako na część powiedzmy „fortepianową” i „elektroniczną”. Przeciwnicy Rudessowej „cyberiady” będą mieli tu zapewne okazję na wyżycie się do woli, bo to, co wyprawia klawiszowiec, graniczy prawie z cudem. Ja na szczęście nie należę do wymienionej grupy maruderów i z wielką przyjemnością wysłuchuje (a w przypadku wersji video oglądam) rzeczone harce. Tak proszę Państwa. To nazywa się wirtuozerią. Mniaaaaam.
Trzeci srebrzysty krążek CD zaczyna się wielką połączoną trylogią z niezapomnianego albumu „Awake”: „A Mind Beside Itself”, czyli „Erotomania”, „Voices” i „The Silent Man”. Oczywiście świetnie zagrane, a ostatni z wymienionych wypada dużo bardziej dynamicznie i fantazyjnie niż na płycie studyjnej. W tym momencie muszę napisać parę ciepłych słów w kierunku „szarej eminencji” Teatru Marzeń jakim jest John Myung. Często pozostający gdzieś w cieniu swoich kolegów, perfekcyjnie wykonuje powierzone mu czynności. Tutaj jednak możemy „wydłubać” częściej niż zwykle rewelacyjną technikę i zagrywki basisty. Moim zdaniem dopracował się on dość rozpoznawalnej techniki i brzmienia, które nie zawsze udaje się wyizolować na produkcjach studyjnych. Na szczęście w przypadku muzyki koncertowej sama formuła „live performance” i większa dowolność realizatorska pozwoliły na częste wysuniecie Johna na plan pierwszy, co zresztą muzyk skwapliwie i z powodzeniem wykorzystuje. Brawo panie Myung. Mimo wstydliwego usposobienia ma pan klasę:-) Do końca koncertu pozostają jeszcze tylko dwa utwory. Napisałem „tylko” ale właściwszym określeniem byłoby „aż”, ponieważ „Learning To Live” i „A Change Of Seasons” to prawdziwe perełki albumu „Live Scenes From New York”. „Learning ....” zagrany jest z tak niesamowicie luźnym feelingiem i najeżony jest tyloma różnymi świeżymi wstawkami (m.in.reggowymi), że chwilami słuchacz może złapać się na iluzji całkiem nowego utworu, którego gdzieś tam bazą jest stary, oklepany temat z pamiętnego „Images and Words”. Znakomity pomysł. I tutaj w zasadzie wygląda na to, iż koncert się kończy gdyby nie .................pierwsze takty „A Change Of Season”, o dziwo odśpiewywane również przez zgromadzoną w Reseland Ballroom publiczność. Zaryzykuje tu stwierdzenie, że ta wersja podoba mi się duuuuużo bardziej od studyjnej !!!!!! Jest czytelniejsza, bardziej dynamiczna i jakby nagrana, w porównaniu z pozostałym materiałem na płycie, lepiej. Stanowi rewelacyjne ukoronowanie całego koncertu, jakby ostatnią porywającą dawką adrenaliny spod znaku Dream Theater. I jeszcze jedno ..........w „A Change Of Seasons” James LaBrie wypada wręcz rewelacyjnie, czego nie można powiedzieć o reszcie koncertu. Tak w zasadzie to celowo nie wspominałem wcześniej o panu LaBrie, chcąc poświęcić temu kontrowersyjnemu wokaliście parę linijek ekstra. Nadszedł więc takowy moment. Tajemnicą poliszynela jest, że niestety bolączką perfekcyjnego Teatru Marzeń są koncertowe popisy wokalisty. Szczególnie koncertowe bootlegi roją się wręcz od wpadek i irytujących fałszów. Na szczęście na wydawnictwach oficjalnych zdarza mu to się siłą rzeczy troszkę rzadziej. Tak jest i w przypadku albumu „Live Scenes From New York”. Prawda jest taka, że LaBrie wypada znakomicie śpiewając w niskich oraz średnich partiach wykorzystując swoją oryginalną barwą podpartą olśniewającym wibratto. Niestety, ma on również pewną denerwującą, samo destrukcyjną manierę podążania, niczym ćma do ognia, w kierunku wysokich partii, gdzie w zasadzie kończy się śpiew, a zaczyna ...krzyk. Jest to zabieg o tyle ryzykowny, że jak w studio wszystko można jeszcze efektownie obrobić, tak na koncercie bywa różnie. Czasami Jamesowi udaje się wyjść z tych ekwilibrystyk głosowych bez szwanku, czasami idzie po przysłowiowej „bandzie”, a czasami rozbija się z hukiem o fałsze i załamania głosu. Niestety powoduje to zawalenie całego utworu zagranego przecież bez zarzutu. Jako przykład wymieniłbym tu „Caught In New Millenium”, „Voices” czy też „Home”, który jest już chyba „ustawowo” kopany przez LaBriego na każdym koncercie. Jestem w stanie zrozumieć ,że te wokalizy nie należą do najłatwiejszych i że czas obchodzi się z każdym, również z Jamesem, bez skrupułów. Jednak od artysty tego formatu wymagane jest więcej ostrożności i samokrytycyzmu. W tym momencie przychodzi mi na myśl legenda rockowego gardła Ian Gillan, który zdając sobie sprawę, iż dawno już minęły czasy „Made in Japan” ryzykowne partie śpiewa trochę inaczej lub po prostu oktawę niżej. Co prawda wypada to może mniej efektownie niż w oryginale, ale za to zaśpiewane jest czysto co nie zostawia na słuchaczu niepotrzebnego uczucia irytacji i kaca. I muszę tutaj jeszcze wspomnieć o konfrontacji LaBriego z pania Thomason. Tak się jakoś stało, że Theresa wypada bardziej jak korepetytorka Jamesa niż towarzyszący gwieździe gość. Smutne, ale prawdziwe. Więcej rozwagi panie LaBrie i będzie doprawdy wspaniale.............to tak na przyszłość.
To tyle jeśli chodzi o muzyczną zawartość „Live Scenes From New York”. Teraz słówko na temat realizacji albumu. Niestety w tym miejscu recenzji kończą się peany. Po umieszczeniu płyt w kieszeni odtwarzacza i naciśnięciu „play”, odruchowo przyglądamy się ustawieniom wzmacniacza (lub korektora) czy wszystko jest ok. Płyty nagrane są strasznie głucho, jakby z pomieszczenia obok. Poprzednio rejestrowane koncerty DT jak np. „Live at the Marquee” wypadają w porównaniu z tym albumem nieomalże jak produkcje studyjne. Niestety perkusja i gitara nagrane są jakby „kartonowo” pozbawiając tym samym słuchacza największych atutów studyjnego Teatru Marzeń. Wielka szkoda. Na szczęście (lub nieszczęście) wersja wideo jest lepiej przyswajalna, gdyż nasz zmysł słuchu mami skomasowany atak wspaniałych wrażeń wizualnych.
Mimo, że przy okazji recenzowanych na Caladanie płyt nie wspomina się raczej o ich wydawnictwie, w tym konkretnym przypadku nie wolno milczeć. Wiem, wiem, najważniejsza jest muzyka ale przypominam, ze płyta "Live Scenes From A Memory” to konkretne wydawnictwo fonograficzne o numerze katalogowym 7559-62661-2. Przykro mi donieść, że jeśli chodzi o okładkę płyty, to DT potraktowało fanów po macoszemu. Tragedia !!! Pomijam tutaj kwestię nieciekawego „cover art”, gdyż jak wiemy pierwotny projekt przedstawiający NY w ogniu po zamachu terrorystycznym na WTC został wycofany. Okładka przypomina mi jak żywo towary z polskich sklepów w okresie stanu wojennego, gdzie wszędzie odnaleźć można było napis „opakowanie zastępcze”. Papier marnej jakości, który po pewnym czasie ulegnie nieuchronnie zniszczeniu. Informacje rzucone są w sposób lakoniczny (nie ma książeczki), a płyty są chowane tak, aby meloman porysował je po paru przesłuchaniach. Hej!!!! Panowie Petrucci, Portnoy, Myung, Rudess, LaBrie !! Jak mogliście tak sobie z nas, fanów zażartować ??? Jak jeszcze to wszystko zestawi się z wygórowaną ceną (podobną do DVD, gdzie przecież jeszcze dochodzą wrażenia wzrokowe), to nie pozostaje nic innego jak usiąść i płakać. I jak się tu dziwić, że dookoła kwitnie piractwo................ech:-( Dla tych, którzy mimo wszystko krzyczą o wyższości muzyki przytoczę porównanie literackie. Jasne, Mickiewicz pozostanie Mickiewiczem bez względu na czym zostanie wydrukowany. Tylko, że jak różni się konsumpcja duchowa wieszcza czytanego z beznadziejnie wydanego czytadła formatu znaczka pocztowego gdzieś w dworcowej poczekalni, od wspaniałego oprawionego w skórę pachnącego tomu, który kontemplujemy w wygodnym fotelu zacisza domowego i to w dodatku z kieliszkiem zacnego trunku w ręku? Czyż to nie inny Mickiewicz ???? Ocenę pozostawiam Wam drodzy Czytelnicy.
Z kronikarskiego obowiązku chciałbym jeszcze dodać, iż na trzecim dysku „Live Scenes From New York” znajduje się dodatek multimedialny w postaci koncertowych wersji video „Another Day” i solo Jordana Rudessa. Nic nadzwyczajnego.
Przyszedł czas na małe podsumowanie tej, siłą rzeczy, przydługiej recenzji. Oczywiście album jest adresowany do wiernych fanów, szczególnie tych , którzy nie mogą się doczekać na nowe wydawnictwo DT mające się ukazać na początku przyszłego roku. Raczej uchyliłbym się od polecenia tej płyty komuś kto nigdy nie słyszał Dreamów (a są tacy?????). Jak zawartość muzyczną oceniłbym na mocne 8 tak produkcję i wydawnictwo niewiele ponad 3. Dlatego tak średnio wychodzi 6. Dużo to, czy mało ? Pamiętajmy, że 6 znaczy.....fajna. I niech tak zostanie.