Czy pamiętacie włoską formację Eldritch powstałą w 1991 roku na gruzach hard-rockowego Zeus? Czy zachwycaliście się świetnym debiutanckim albumem „Seeds od Rage” z 1995 roku oferującym błyskotliwy progmetal, który mógł się chwilami kojarzyć z dokonaniami Dream Theater? Czy podobała się wam muzyka zawarta na „Headquake” z 1997 roku i „El Nino” z 1998 roku? Czy czuliście pewien niedosyt niezbyt wyrównanym poziomem wymienianych albumów?
Jeżeli tak........................zapomnijcie o tym wszystkim. Nowe wcielenie Eldritch to zupełnie inny band, a „Reverse” jest zupełnie inną płytą. Zastanawiałem się nawet, czy niniejsza recenzja powinna się znaleźć na „łamach” Caladana gdyż to, co teraz oferują włosi, ma bardzo niewiele wspólnego z ogólnie pojętą muzyką progresywną. Sami artyści określają muzykę brzmiącą na „Reverse” jako „nowoczesny thrash”. Bez mrugnięcia przyznają się do inspiracji takimi bandami jak: Slayer, Testament, Metallica, Pantera, Annihilator, a nawet Marilyn Manson i Depeche Mode. Co ja, jako szary zjadacz progowego chleba, sądzę o tym albumie? Może to dziwne, ale dużo bardziej wolę thrashowe wcielenie Eldritch od poprzedniego, często na silę progmetalowego. Słyszalna jest tu duża dbałość o brzmienie, którego zapowiedź można było podziwiać na „El Nino”. Gitara Eugin’a Simona dosłownie wgniata w fotel, jak przystało na rasowy thrashowy sound. Numery są starannie dobrane i ułożone w kolejności gwarantującej stosowną dramaturgię wydawnictwa. Już po otwierającym album króciutkim temacie „e-nest” następuje tytułowy „Reverse” nie pozostawiający żadnych wątpliwości, z czym mamy do czynienia. Mocny riff poparty dynamicznymi „stopami”, niezła linia melodyczna, stonowane klawisze zminimalizowane do roli niezbędnego tła oraz gdzieś w okolicy 2 minuty iście Slayerowskie zagrywki. W tym wszystkim słyszalne są udane próby unowocześnienia skostniałego thrashu poprzez ciekawe solówki i zniekształcenie wokalu. To doprawdy brzmi całkiem świeżo. Dalej wypadki toczą się błyskawicznie. „Slavery on line” zmusza wręcz posiadacza dłuższych włosów do odruchowego „headbangingu”. Tak jak w poprzednim przypadku pachnie tu dość wyraźnie thrashowymi gigantami. „Leftovers and crumbs” jest już numerem wolniejszym, nasyconym elektronika z dość efektownym, wpadającym w ucho refrenem. Zaczynający się samplami „Bittersweet penny” troszeczkę kojarzy mi się z Rammstein. Bardzo energetyczny i dynamiczny kawałek. Kolejny track „Bio-trinity” to chwila odpoczynku i zadumy, przynajmniej na początku. Metallica’owsko - Testament’owskie gitary podrasowane czujnymi klawiszami, cierpliwie przypominającymi o progowych korzeniach zespołu. Kolejny numer i kolejny atak sampli i wręcz kaskadą bezlitosnej energii. „Suffering degree” wręcz ocieka siarczystym thrashem. I znowu nasza głowa wpada w hipnotyczne wibracje. W tym wszystkim świetny patent gitarzysty naśladującego na początku solówki ........ rapowe scratch’e. Takie samo rozwiązanie słyszymy w „My Sharona”, chyba najbardziej przebojowym numerze na płycie. Nic dziwnego. Jest to cover postpunkowej formacji Knack z 1979 roku. Utwór wypadł doprawdy przekonywująco. Do tego stopnia, iż na albumie umieszczono teledysk z tym kawałkiem w postaci dodatku multimedialnego. Szkoda tylko, że wartka akcja wideoklipu (dyskoteka i tańczone apetyczne niewiasty !!!!!) nie pozwala na dokładniejsze przypatrzenie się członkom Eldritch. Na płycie mamy jeszcze prawie speedmetalowy „Soul shrinkage”, wbijający thrashowy gwóźdź miedzy oczy słuchacza „Leech” oraz znakomity i klimatyczny „Little Irwin”. Nie ukrywam, iż właśnie ten numer jest moim faworytem. Jakoś dziwnie unosi się tu nastrój kontrowersyjnego Marilyn Mansona skrzyżowanego z.......Black Sabbath. Znakomita linia melodyczna. Zgrabnie „zwokoderowany” wokal. Będąc przy wokalu. Pan Terence Holler wypada na tej płycie bardzo przekonywująco. Pasuje jak ulał. Na poprzednich albumach było...........powiedzmy delikatnie....... różnie. Nadszedł chyba czas na małe podsumowanie i próbę odpowiedzi na pytanie „co się stało z Eldritch ?”. Oto przed nami profesjonalnie i znakomicie nagrana thrashowa płyta z lekką nutką progresji. Słychać, że chłopaki z Eldritch czują się w tej muzyce jak ryby w wodzie. Mało tego. Wykrzesali skądś niesamowitą energie, która zastąpiła momenty nudy przebijające z poprzednich wydawnictw. Uważam, iż lepszy jest rasowy i przekonywujący thrash od granego trochę na siłę, wydumanego progmetalu. Muzyk powinien sięgać po środki wyrazu najbardziej mu w danej chwili odpowiadające, ukazujące prawdziwe jego wnętrze. Takim wydaje się thrash metal serwowany obecnie przez Eldritch. Wątpię czy powodem zmiany stylu zespołu były przetasowania personalne. Klawiszowca Olega Smirnoffa zastąpił Sean Henderson, natomiast za bębnami zasiadł Dave Simeone, który wyręczył schorowanego Adriano Dal Canto. Niewątpliwie można też doszukiwać się przyczyn komercyjnych. Niestety bardziej klasyczny heavy metal sprzedaje się dużo lepiej od wyalienowanego progmetalu. Doprawdy trudno o jednoznaczny osąd. Drodzy fani progmetalu. Nie obrażajcie się proszę na Eldritch i sięgnijcie po tę płytę. Nie zawiedziecie się.