Regularne chłopaki są, trzeba im przyznać. Studyjna płyta co dwa lata, można kalendarz według nich regulować. Tylko, że ostatnim albumem DdT, który tak na 120% mi się podobał, był "Metropolis pt. 2 : Scenes From A Memory" z 1999 roku. Potem jakos mnie nie powalali całosciowo. Owszem - mieli tzw. momenty (jak w filmach za socjalizmu - "momenty były?" ;)) ale to nie wystarczało, by płyty się broniły. I cholera "Systematyczny chaos" też jako całosć się nie broni. Ale tu jest o tyle ciekawie, że na 8 utworów słabe są dwa. Circa about kwadrans cienizny na prawie 79 minut. Ponad godzina zas jest literalnie urywająca dupę. O.
Lecimy po kolei : zaczyna się od "In The Presence Of Enemies pt.1" - sama nazwa wskazuje, że to pierwsza częsć większej całosci - dziewięć minut z .... dwudziestu pięciu! Zaczyna się ładnym łamańcem gitarowo perkusyjnym i fajnym wejsciem klawiszy. No i to takie DdT w pigułce. Masywne riffowanie przeplatane kuglarskimi sztuczkami instrumentalnymi. Trochę patosu, trochę odjazdów, trochę mocnej jazdy bez trzymanki, wszystko wzięte w kleszcze jedynego w swoim rodzaju wokalu LaSera. Takie otwarcia to jest to, co tygryski lubią najbardziej. No bo jesli La Brie wchodzi ze spiewem gdzies w piątej minucie grania... No to ja naprawdę nie mam więcej pytań. Ja leżę, kwiczę i żebrzę o więcej. Ot taki ze mnie dewiant mały :)
Fortepianowe intro rozpoczyna "Forsaken". Zajebisty kawałek. Po prostu napisany po to, żeby fani mieli refren do spiewania na koncertach. "Forsaaaaken! I have came for you - tonight. Awaaaaaken! Look in my eyes and take my hand!". A jeszcze taki drobiazg - ten szept "forsaken" - tuż przed refrenem - no takie smaczki robią klimat. "Forsaken" to taka w zasadzie heavymetalowa ballada w srednim tempie. Boska, wspominałem już, że to numer stworzony do grania na żywo? Nie? To wspominam :) Plus smaczniutka, krótka, soczysta solówka Pietruszyńskiego. Własnie to spiewam z zespołem. Nie, nie chcecie tego usłyszeć, wierzcie na słowo.
No a potem następuje rolniczy kwadrans. Czyli Dream Theater udowadnia, że jak chcą - to naprawdę umieją napisać numery których miejsce jest głęboko w dupie. Noż dżizas fakin krajst - co to ma niby być "Constant Motion"? Soundalikes play some shit from Metallica? Metallika wydałaby to na singlu. Na stronie Ź. To naprawdę daremny numer. "The Dark Eternal Night" broni się lepiej, bo nie ma w sobie wiele Metalliki - to taka napierdalanka z elementami numetalowymi (ale i w perkusją wziętą copy-paste z ostatniej płyty Metalliki...). Zniekształcony głos LaSerka brzmi intrygująco - ciekawe, jak to na koncertach zabrzmi? Tyle, że nie lubię tego kawałka. To takie DdT, od którego mnie odrzuca - muzyka dla muzyków, a ja na niczym nie gram i nie podnieca mnie, jak panowie mieszają.
"Repentance" i już jest lepiej. ZNACZNIE lepiej. Po pierwsze nie zaczyna się toto RI-FO-WA-NIEM i dży-dżyt tylko delikatnymi partiami basu i rozmytej gitary. I wokalem wchodzącym jakby ze snu. "Staring at the empty page before me..." - tekstowo to kolejny etap wojny Mike'a Portnoya z samym sobą, z demonem Jackiem Danielsem. Czyli "nazywam się Mike i jestem alkoholikiem". Wspieramy cię, Mike. Całosć ujęta w formę dziesięciominutowej ballady z błyskotliwym popisem Johna Petrucciego. Solówka niby prosta, ale niesamowicie naładowana emocjami. No i na wszystko nałożone "spowiedzi" alkoholików, taka namiastka prawdziwej terapii klubu AA. Brzmi dziwnie, ale you have to hear it to believe it, sprawdza się znakomicie. A jeszcze posłuchajcie sobie Johna Myunga na przesterowanym basie, Jordana Rudessa na (imitowanym zapewne) mellotronie... Samo gęste. "The truth is the truth and all you have to do is to live with it" - takie ładne motto na zakończenie.
Panie proszą panów. Dzisiejsze dicho zapewnia nam zespół Dream Theater! Nie, upał mi nie zaszkodził. "Prophets Of War" jest proweniencji czysto dyskotekowej , no weź i zaprzecz :) No i co z tego, że tam jest ostry riff przez moment. Gdyby nie gitary i specyficzny klimat byłaby Gorączka Sobotniej Nocy :) Fajny numer. I przypieprzają bushowej Ameryce, oj przypieprzają. Nie pierwsi i pewnie nie ostatni, ale to mocny głos przeciw Wielkiemu Amerykańskiemu Przygłupowi O Twarzy Szympansa. Swietny numer, kolejny do kolekcji.
A potem jest pół godziny Piękna. Patosu. Sztuki. Serio serio. Najpierw, podniosle zaczyna się "The Ministry Of Lost Souls". Patetyczne klawiszowe intro, klasycyzująca gitara. Nastawiasz się na balladę, ale to czternastominutowa minisuita. I jest w niej miejsce i na wspomniane patos i klasycyzowanie, ale i na smaczek w stylu gitary a'la ELO. Nie ma tu przesadnego forsowania tempa - bo niby gdzie się mają panowie spieszyć i po co. Patos? "Remember me - I gave you life, you would not take it / Your suffering was all in vain - it's almost over / Remember me - you are so young - how could I tell you / Remeber me - I am the one who saved your life that night". Nie wiem - jest to patetyczne? Opatrzone podniosłymi tonami klawiszy, fortepianem, pełną pasji grą gitary...mimo wszystko - NIE. Pasja, emocje wręcz kipią z tego numeru. A to siedem minut. Bo jako minisuita, musi mieć zmiany tempa i ma. Nie jakos drastycznie, robi się bardziej hardrockowo w warstwie gitarowej, a cybernetycznie w warstwie klawiszowej. Łamańce perkusyjno-basowe też robią specyficzny klimacik. Petrucci pokazuje, dlaczego dla wielu gitarzystów jest bogiem i wyrocznią w solówce - łamirączce. A gdy wrócą do głównego tematu i zostanie sam LaBrie z fortepianem...mmm... I refren. Znów chciałbym napisać, że to genialny numer, ale powiecie, że przesadzam. Nie, nie przesadzam. Kocham ten numer, zjadł mnie z butami.
Finale grande tego albumu to "In The Presence Of Enemies pt.2" trwające w odróżnieniu od częsci pierwszej minut szesnascie i pół. Mroczny i niepokojący wstęp, LaBrie wchodzi ze spiewem już w drugiej minucie. A mnie najbardziej podoba się, gdy się drze "Angels fall / All for you / HERETIC!". W ogóle LaSer jest na tej płycie w zdumiewającej formie. Zwłaszcza w ostrej częsci, gdy jego spiew jest przeplatany pokrzykiwaniem fanów (szczęsciarze...) - niesamowicie to wyszło. I muzycznie i tekstowo (brawa za błyskotliwe nawiązania biblijne). Aha, ci fani pokrzykują też przy "Prophets Of War", ale dopiero na "W obecnosci wrogów, 2" uzyskano prawdziwie demoniczny efekt - prostymi srodkami przecież. W ogóle mieszania jest w tym numerze co nie miara, jakby chcieli nadrobić zaległosci za całą płytę. Bogom dzięki to mieszanie z sensem, a nie puste popisy, bo by zepsuli całą płytę. A jak już wracają do zasadniczego tematu suity (tym razem granego na klawiszach a nie na gitarze), to ręce składają się po prostu do oklasków. Mam nadzieję, że na koncertach zagrają to w formie "In The Presence Of Enemies pt.1" - "The Ministry Of Lost Souls" - "In The Presence Of Enemies pt.2". Tak, jestem swiadomy, że to czterdziesci minut muzyki non-stop. Ale te numery do siebie pasują i genialnie współbrzmią.
I tyle. Koniec. Siedemdziesiąt dziewięć minut muzyki na całej płycie. Kwadrans cienizny (a i to nie cały, powiedzmy - kiszki w stanie czystym jest mniej niż dziesięć minut). Zostaje godzina. Zaprawdę powiadam wam - ten album kupić warto. Ten album mieć wypada. Mówię wam to ja - który nigdy nie byłem fanem Dream Theater. Którego ostatnie dzieła zespołu dosyć znużyły i zmęczyły. I który został potężnie zaskoczony płytą "Systematic Chaos". Na tyle potężnie, że od ponad tygodnia nie słucham niczego innego. Ja tę płytę już znam, prawie na pamięć. Teraz wasza kolej. "Systematic Chaos" trafia do sklepów 4 czerwca i od razu z serca radzę, darujcie sobie wersję zwykłą, a kupcie tę dwupłytową, z DVD. Ten album w wersji DD5.1 zabrzmi tak, że was z obuwia wyrwie i rozsmaruje po scianach. I będziecie błagali o jeszcze.
PS. Recenzja zamieszczona została pierwotnie na moim blogu : www.the-musical-blox.blogspot.com , nie dokonywałem w niej żadnych skrótów ani poprawek, są to gorące przemyślenia człowieka, który ostatni tydzień spędził z "Systematic Chaos" w uszach niemal non-stop.