Żeby dowiedzieć się czegoś o Mangrove musiałem dokopac sie do ich strony internetowej (oraz poczytać to, co mój redakcyjny kolega napisał o jednej z ich poprzednich płyt). Koncertowy album "Coming Back To Live" trafił bowiem do mnie z tzw. rozdzielnika i przez to podchodziłem długo do tego podwójnego wydawnictwa jak przysłowiowy pies do jeża. Niesłusznie, jak sie okazało, gdy tylko skusiłem się, żeby dac Mangrove szansę w swoim odtwarzaczu.
Mangrove to Holendrzy. Do tej pory wydali dwie pełnowymiarowe płyty i jeden minialbum - jak na sześć lat działalności nie jest to jakaś szokująca ilość. No, ale Mangrove to DYI-mani, czyli hołdują zasadzie "jak sami nie zrobimy, to nikt za nas nie zrobi". Nagrywają więc swoje płyty, produkują, nawet je tłoczą we własnej wytwórni i dystrybuują. Czyli szacunek. A czy po dwóch i pół płyty album koncertowy to nie za wcześnie? Nawet jeśli, to materiał do grania był, publiczność, która chciała ich słuchać była, ja też bym się na miejscu chłopaków nie krępował.
Ten koncert to półtorej godziny muzyki. Muzyki, jakiej zwykło się przylepiać łatę "neoprogressive". Jest to jednak ta nieco szlachetniejsza odmiana, bo nie smierdzi taniością i plastikiem. Owszem, inspiracjami holenderskiego kwartetu są gabrielowskie Genesis, Fish-Marillion, Pink Floyd, Yes to name a few. Pewnie jeszcze Camel, Kayak, trochę tych brzmieniowych nawiązań jest. Ale ta wtórność jest naprawdę znośna, stare składniki wymieszano w interesujących proporcjach. W dodatku całe to danie jest smakowite na żywo, a to dość rzadkie w przypadku grup neoprogowych. W zasadzie wystarczy rzucić okiem na setlistę i widać, że Mangrove lubią sobie pograć dłużej, niż 3 minuty, sporo się w tych utworach dzieje. I pierwsza płyta jest takim fajnym preludium do płyty drugiej. A tam jest na samym końcu schowany naprawdę smakowity numer, ponad dwudziestominutowa suita "Hidden Dreams". I to jest naprawdę piękne granie. Z długimi solami gitary. Z cudnymi pasażami klawiszy. Z natchnionym śpiewem. Serio mogliby jeszcze z dziesięć minut to pociągnąć i nie znudziłbym się. Bardzo mocne zakończenie tego koncertu i pewna złosliwość zespołu, bo po TAKIM finale ręka od razu sięga po pilota i wciska guzik "repeat". W każdym razie ja tak miałem. Podsumowując - nie jest to jakieś specjalnie oryginalne granie. Nie jest to też jakiś wybitny zespół. Ale Mangrove grają bardzo przyjemną muzykę, trafiającą od razu do serca i zostającą w pamięci. To taki dość kameralny w sumie koncert - nieduży klub, tłumy też na ten występ nie przyszły. Ale dzieki temu jest tu jakaś swoista intymna atmosfera, którą udało się uchwycić na tych dwóch płytach. Fajny koncert. Na pewno nieraz do niego wrócę.