Pamiętam, że gdy pare lat temu upolowałem tę płytę na Allegro, osoba sprzedająca napisała mi, że pozbywa się jej, bo "brzmi zbyt elektronicznie i plastikowo". Ha, pomyślałem, pewnie będzie wtopa. Bo "Black Noise" kupiłem w ciemno, po kilku latach szperania za okazją. I zakochałem się w tym albumie od pierwszych dźwięków.
FM to zespół kanadyjski. Z przerwami (z przeeeerwaaaaaamiiiii ;) ) istnieje do dziś, w prawie oryginalnym składzie. Kanadyjczycy kojarzą sie przeciętnemu fanowi rocka z Rush, czasami z Neilem Youngiem. I z alanis Morisette. A przecież parę ciekawych grup tam się w latach 70 ulągło. Wśród nich FM - "Black Noise" to był ich debiut. Wspaniały debiut.
To bardzo nietypowe trio - ogromny nacisk połozono tu na brzmienie, oparte na syntezatorach i skrzypcach, spiete w całość mocną perkusją. Do tego teksty zdradzające juz po tytułach fascynację fantastyką. I melodie, melodie, melodie...
Już otwierający album "Phasors On Stun" (fazery na "ogłuszanie" - fajny tytuł, jak ze Star Treka :) ) ma taką melodie wiodacą, że wpada w pamięć i za żadne skarby nie chce wyjść. W zasadzie to taka uprogresywniona piosenka, ale przeurocza, z takim podszytym tesknotą śpiewem Hawkinsa. A już następny numer brzmi na początku jak zelektronizowani Beatlesi (ze szczególnym uwzględnieniem McCartneya). Za to w "Hours" rządzą niepodzielnie skrzypce Nasha The Slasha. Na zmianę z syntezatorowymi przeplatankami. Naprawdę pyszny, pędzący jak Sokół Millenium przez Kosmos, utwór. Wzbogacony o krótkie, ale treściwe solo perkusji. Szkoda, że jest taki krótki. A po nim "Journey" - w zasadzie bardzo rockowy. Masywny brzmieniowo, z "żywym" basem, jednak podlany na tyle mocno elektroniką, że pasuje do całości. "Dialing For Dharma" to kolejna mocno elektroniczna rzecz z fajnymi skrzypcowymi pasażami na tle wyrazistego rytmu generowanego przez sekwencery. I trzy ostatnie numery, które są moimi ulubionymi na tym albumie. "Rzeź w Wiosce Robotów" zaczyna się od szumów, jakby statków kosmicznych i strzałów lasera, do tego stuk, jakby kroczył Mechagodzilla. A potem zaczyna się jazda skrzypcowa, mniej tu syntezatorów, robią subtelne tło - rządzi Nash. Choć oczywiście wyrazista, dłuższa solówka moogów też sie pojawia. Za "Aldebaran" dam się pokroić - przepiękny numer z tym smutnym (czy może raczej nostalgicznym?) śpiewem Camerona Hawkinsa. Tekst kojarzy mi się z serialem "Battlestar Galactica". Flota kosmiczna zmierzająca ku nieznanemu przeznaczeniu. Gdzieś ku gwiazdom. Ku tytułowemu Aldebaranowi. Podróżnicy patrzą z pewnym lękiem, niepewni, co ich tam daleko czeka. Czy w ogóle dotrą do miejsca przeznaczenia? To mógł być duży przebój, gdyby komuś w 1977 roku zechciało się "Aldebaran" wylansować. Ale się nie zechciało i został taka ukrytą perełką na albumie. A na deser mamy prawie 10 minut utworu tytułowego. Zaczynającego się od plemiennych rytmów i syntetycznych szumów, stuków i czego tam jeszcze. Po prawie półtorej minucie całość zmienia się w ostrzejszą, riffową, rockową...no, powiedzy - piosenkę. W której wciąż obecny jest ten niesamowity nastrój wnętrza statku kosmicznego. W której śpiew Hawkinsa dobiega nas jakby z wnętrza hełmu astronauty. Która to piosenka trwa zaledwie 9 minut i 50 sekund. W której Nash gra takie solo, że generowane przez jego skrzypce dźwięki stawiają wszystkie włoski na ciele na baczność. I która, gdy się kończy, pozostawia niedosyt i niedowierzanie, że blisko 10 minut minęło tak niespodziewanie szybko.
W ogóle cała płyta pozostawia niedosyt. Przynajmniej u mnie. Chciałbym tych dźwięków mieć więcej, niż tylko czterdzieści minut. Ale jest tyle, ile jest i trzeba z tym żyć. A w sumie może i lepiej? Lubię tę płytę sobie zapętlać, leci tak kilka razy pod rząd. Nie, nie czuję sie nią znudzony, wręcz przeciwnie. Z każdym przesłuchaniem chcę jej więcej i więcej. Niesamowite, prawda? Bo w sumie nie jest to jakaś płyta dziejowa. Album powalający na kolana nowatorstwem i odkrywaniem nowych ścieżek. Nie - tej płyty po prostu świetnie sie słucha, ta płyta wpada głęboko w pamięć. I brzmi świeżo, broni się brzmieniowo. Mimo że, a może właśnie dlatego że użyto na niej syntezatorów analogowych. Instrumentów mających duszę. I tę duszę - kosmiczną - na tej płycie czuć. W każdym dźwięku, w każdej nucie. Zapomniana perełka progresywnego rocka, która czeka na odkrycie.