To był zespół od początku skazany na sukces. No jak nie, jak tak. Skoro powstał ze spotkania byłego wokalisty Spooky Tooth i faceta de facto odpowiedzialnego za brzmienie "In The Court Of The Crimson King"... No dobrze, wcale nie musiał to być sukces. Ale był. I to ogromny - no ale nie od razu. No bo na początku było ich dwóch. Niby mając w składzie Iana McDonalda naprawdę nie trzeba więcej muzyków, ale jednak panowie dobrali sobie jeszcze czterech kolegów - w tym niejakiego Lou Gramma. I to był ten brakujący gramm, że sobie pozwolę na dowcip cokolwiek cienki. Bo co prawda do Lennona i McCartneya było daleko, ale jednak spółka autorska Jones / Gramm to też nie w kij dmuchał, parę milionów ludzi ich przeboje śpiewało i śpiewa.
No, ale przeboje przebojami, na razie trzeba było napisać i przećwiczyć materiał. Szybko im to poszło - źródła podają, że zespół powstał na początku roku 1976 i w tym samym roku ukończył nagrywanie swojej debiutanckiej płyty. Czyli feeling chłopaki mieli. I w sumie nie byli aż tak ostro nastawieni na listy przebojów. Zdarzało się, że w ich twórczości migał jakiś cień artrocka nawet ("Starrider", brzmienie klawiszy w "Woman Oh Woman" czy "At War With The World"), sporo było takiego "korzennego" rocka przyprawionego miejscami bluesem. Owszem - amerykańskie to było do bólu, ale nienachalne. McDonald umiał, kiełznając ambicje, nadać temu materiałowi dość specyficzny sznyt, odrózniający go od tysięcy podobnych. Oczywiście tekstowo panowie Obcokrajowcy mieścili się w średniej statystycznej, śpiewając do kobiety, o kobiecie, za kobietą itepe. Ale to jest do wybaczenia - taka konwencja.
Bardzo podoba mi się ten album. Bardziej, niż inne albumy Foreigner (może tylko następny, "Double Vision" podoba mi się na równi). Jest... luzacki. Bez specjalnej napinki sześciu panów nagrało dziesięć numerów, które nie miały zmieniać świata, ale dać ludziom trochę radochy. Boston, Styx, Journey, REO Speedwagon.... To były grupy na pewno pokrewne, uderzające do tego samego targetu. I tak naprawdę nagrywające fajne, rockowe piosenki. A że do radia? No i co z tego. Lepiej, żeby piosenki do radia nagrywali kompetentni muzycy pokroju Foreigner, niż banda grafomańskich amatorów, nie? No. A że mało tu jakichś ambicji? Nie samymi ambicjami żyje człowiek. Jeść też trzeba.
Oczywiście ta płyta prawdopodobnie nigdy by się nie ukazała, gdyby jakaś szycha w Atlanticu nie dostrzegła jej potencjału komercyjnego. A dokładnie potencjału dwóch konkretnych numerów, które ciupasem przeznaczono na pierwsze dwa single promujące debiut Foreigner. "Feels Like The First Time" doszedł w USA do pozycji 4, "Cold As Ice" - do szóstej. Były to dwie gigantyczne lokomotywy windujące sprzedaż albumu, który rozchodził się, jak świeże bułeczki. Czwarte miejsce na listach amerykańskich, poczwórna platyna (ponad 4 miliony sprzedanych płyt) i ponad rok w US Top 20. A te single to nie była jakaś tandeta. To były fajne, solidne, rockowe kawałki, sięgające do tradycji - tylko podane w cholernie przystępnej i atrakcyjnej formie. I jeszcze powiem wam, że reszta albumu im nie ustępuje. Ba - miejscami jest nawet znacznie lepsza.