Dziwna to płyta, oj dziwna. Bo z jednej strony to jest tak - Steven Wilson do spółki z Avivem Geffenem gra pop-rock. Ale z drugiej strony to wcale nie jest tak, że oto Steven Wilson do spółki z niejakim Geffenem gra pop-rock. Paradoksalne? Dziwne? Bo i sama płyta wymyka się jednoznacznej i prostej klasyfikacji. Nie przypadkiem otwiera ją numer "Open Mind" czyli "otwórz umysł". Ludzie zamknięci w wąskich klatkach przyciasnych ograniczeń raczej nie mają tu czego szukać.
Takie płyty nazywam "jesiennymi". Mają w sobie wystarczający ładunek smutku i nostalgii, by wprawić słuchacza w taki sam nastrój, ale jednak nie są zimne i ciemne jak grudniowa noc. "Blackfield" to bardziej październikowy wieczór w dużym mieście. Gdy patrzysz przez okno na skąpane w świetle lamp ulice (niech będą błyszczące po deszczu), na przemykające samochody, na całkiem duży tłum przechodniów.
Całkiem sporo tu smaczków, jak na płytę popową (no, poprockową). Jakieś dziwne skoki po kanałach. Wokalista często ma głos elektronicznie zmieniony. Czasem krzyczy. A czasem po prostu ładnie śpiewa. No i "Open Mind" wcale nie tak znów daleko do Rammsteina czy Laibacha. Serio. Z drugiej strony zaś całkiem gładka produkcja, ładne brzmienia. Chwytliwe, wpadające w ucho melodie. Działanie celowe, czy jakby nie mogli zdecydować, w którą stronę pójść?
Jest tu numer, za który oddałbym się na tortury. Naprawdę. Piąty na płycie. Tylko fortepian i głos. Potem smyczki. Smutny głos wyśpiewujący niezbyt optymistyczny tekst. Nic wielkiego, ledwie trzy minuty z niewielkim "hakiem", a jednak to jedna z tych "piosenek", która sprawia, że łzy się same kręcą w oku. Które sprawiają, że spojrzenie na świat jest inne. Które dają jakąś swoistą mądrość. Że znalazły się na płycie w założeniu przebojowej? Piękna można przecież szukać wszędzie. W tym konkretnym wypadku piękno ma nazwę "Lullaby". I jest jedną z dwóch prawdziwych pereł na tej płycie.
Druga z pereł ukryta jest trzy indeksy dalej. Pod numerem ósmym. Kojarzy mi się z jednej strony z którymś z utworów Petera Gabriela ("Don't Give up"?). Odlegle. Bliżej zaś z Porcupine Tree. Spokojny wstęp i śpiew nie zwiastują burzy, która nastąpi później. "Jesteśmy pojebaną generacją!!" krzyczy Wilson. "A chmury już się zbierają!!". Niesamowity numer, z potężnym, masywnym finałem. A przecież ledwie trzyipółminutowy. Jak ukojenie po nim brzmi walczyk "The hole in me". Jak niesamowita koda.
Dziwna to płyta, nieprawdaż? Bo wiesz, to jest tak. Steven Wilson któregoś dnia spotkał Aviva Geffena. Izraelczyka, w swoim kraju poprockową gwiazdę. Przypadli sobie do gustu i postanowili coś razem nagrać. I wiesz, w założeniu to przecież miał być album czysto przebojowy, poprockowy. Taki do radia. No nie. Nie wyszło im to do końca. I wiesz co? Bardzo dobrze.