Po przyzwoitym "A Street Between Sunrise And Sunset" Satellite atakują z drugim albumem. Albumem, powiedzmy to od razu, ładnym i przyzwoitym, choć absolutnie nie zaskakującym słuchacza. A to może wkurzać, zwłaszcza, że data wydania albumu była kilkakrotnie przekładana z tej czy innej przyczyny. ale furda, w końcu jest.
Pierwsze, co rzuca się w oczy to potwornie brzydka okładka. Fuj, fuj, fuj, nawet kiczowaty obrazek Wilkinsona na poprzedniej płycie nie kłuł w oczy aż tak bardzo jak szkaradzieństwo z "Evening Games". Jeśli to ma być element przyciągający i zachęcający do kupna płyty, to Tarkus mówi "bankowy".
Muzyka, jak wspomniałem, niezaskakująca. Owszem, dość szeroko wykorzystano elektronikę, komputery, jakieś loopy czy perkusyjne pady. Ale wszystko to ma do kupy stworzyć przyjemny, milusi klimat, za jaki produkcje Szadkowskiego lubimy od czasów Collage jeszcze. A Collage przywołałem tu nie bez kozery, gdyż w paru momentach kompozycje ocierają się o autoplagiat (ze wskazaniem na podobieństwo do tych z "Moonshine"). Co oczywiście nie musi być jakąś specjalną wadą, ale może czasem irytować. A w "Love is around you" o autoplagiat pokusił się również Amirian - chodzi mi o początkowe słowa, które przywodzą na myśl...a zresztą - sami sobie znajdźcie i porównajcie :) Taka mała rozrywka umysłowa przy okazji tej przyjemnej płyty. Na forum Artrock.pl pokusiłem się o nazwanie jej muzyką z ambitnej windy. Bo też takie mam nieodparte wrażenie. Kompozycje są dopracowane, doszlifowane i ładne. Ale gładkie. Za gładkie. Brakuje im pazurka, kolców, którymi zahaczyłyby się w duszy słuchacza i sprawiły, że kolejne numery pamiętałoby się nieco dłużej niż kilka chwil po wyjęciu płyty z odtwarzacza. A niestety "Wieczorne Gry" zapomina się bardzo, bardzo szybko.
Ale mimo wszystko mam dużo szacunku dla tego co robi Wojtek Szadkowski ze swoją wesołą kompanią. Przecież mógłby nagrywać jakieś albumy pop z modnymi wokalistkami albo cokolwiek innego, z czego miałby sławę i forsę. Zamiast tego nagrywa takie albumy, jakie lubi i pewnie jakich sam lubi posłuchać. Chwała mu za to, bo przecież nie każdy jest zdolny do tego typu działań. Żeby nie iść na łatwiznę, ale robić coś w zgodzie z samym sobą. Nawet jeśli efekty tego nie są jakoś specjalnie powalające, jak w wypadku tego akurat albumu. Bo przecież nie codziennie nagrywa się arcydzieła pokroju "Moonshine", za to ładnych, przyzwoicie brzmiących płyt z gatunku progressive pop mamy jak na lekarstwo. Satellite ładnie się tu wpasowali, a ja czekam na koncertową inkarnację grupy.