Płytę Kultivator zamówiłem sobie parę lat temu. Trafiłem ją na jakiejś wyprzedaży i postanowiłem zaryzykować. To była jedna z najlepszych muzycznych inwestycji w moim życiu, serio.
To niemal kompletnie zignorowany za swojego zywota zespół. Powstali, nagrali jedną jedyną płytę i zniknęli bez śladu. Gdyby nie maniacy ze świętej pamięci Ad Perpetuam Memoriam, pewnie w życiu nie wiedziałbym, że był taki zespół, że była taka płyta. A to byłaby strata.
Kultivator na wszelkich stronach poświęconych progrockowi zaliczany jest do nurtu Zeuhl. Nie bez kozery - to co zaprezentowali na jedynym swoim albumie nie odbiega daleko od propozycji Christiana Vandera i jego Magmy. Połamane rytmy, charakterystyczne klawiszowe (cudne brzmienia Rhodesów...) i gitarowe pajączki, charakterystyczny nerwowy, szybki puls perkusji. Nawet śpiew Ingemo Rylander przywodzi na myśl wygibasy Stelli Vander. No i pochody basowe jakby pod Bernarda Paganottiego. Ale to jest zespół szwedzki. A Szwedzi nie byliby sobą, gdyby nie wpletli w najbardziej pokopaną muzykę odrobiny swojego folku. I tej charakterystycznej dla zespołów skandynawskich atmosfery pewnego smutku. Dlatego Kultivator to owszem, Zeuhl - ale specyficzny. Inny.
To nie jest łatwa muzyka. Mimo mnóstwa melodii i prawie nieobecnego brudu. Ale tu się trzeba na 40 minut skupić. Za dużo sie na tej płycie dzieje, żeby słuchać jej jednym uchem. Trzeba oddać się Kultivatorowi w całości i pozwolić się porwać niesamowitej atmosferze. Jest tu galopada na złamanie karku, która za moment jest przełamana mrocznymi pasażami syntezatora i śladowym niemal rytmem. A zaraz potem rytm rządzi niepodzielnie - i wszystko jest budowane wokół maniakalnie niespokojnego rytmu perkusji. Przesterowana gitara która gra bardzo odjechane, długie solo. I rytm, rytm, rytm, pędzi, zniewala, porywa ze sobą. Absolutnie niesamowita płyta. Nawet jeśli nie była nagrana w najlepszym studiu świata i brzmi chwilami nieszczególnie. Bo czuć w tym graniu moc. Czuć autentyczną pasję i miłość do grania.
W 1992 roku Kultivator zebrał się ponownie i nagrał jeszcze jeden utwór. Häxdans. Jest na tym CD jako pierwszy z bonusów. Drugi, Tunnelbanan iedley pochodzi z pierwszego koncertu grupy, w klubie Grottan w Linkoeping w 1979 roku. Te bonusy są jak alfa i omega dla historii zespołu - ale to tylko ciekawostka. Bo tak naprawdę liczy się tylko zasadniczy program albumu. Te niespełna 40 minut wspaniałej, fascynującej, hipnotyzującej muzyki, która musiała czekać prawie półtorej dekady, by oczarować świat. Oczarować całkiem serio, bo Barndomens stigar wymieniane jest dziś jednym tchem z 1001 Centigrades i Kohntarkosz Magmy, czy dokonaniami Shub Niggurath, Eskaton czy DÜN, a to cholernie wielka nobilitacja dla zespołu z dalekiej Szwecji, który w bardzo niedobrym dla progresywnej muzyki czasie nagrał ten jeden jedyny album i zniknął. Polecam gorąco, trudno co prawda tę płytę zdobyć, ale warto wysilić się i poszperać. Nie zawiedziecie się, gwarantuję.