Dziwna sprawa z tym "Octane". Wydawałoby sie, że to taki album, jaki powinien pokochać każdy fan progresywnego rocka. Pełen barw, rozbudowanych, pokomplikowanych kompozycji, ładnych melodii... A jednak nie żre.
Paradoks tej płyty polega na tym, że mimo czasu trwania ledwie przekraczającego 55 minut wydaje się ona za ...długa i ślimaczy się w nieskończoność. Gdyby Spoki zrobili album mający 35-40 minut - może byłoby lepiej. Ba, jestem pewien, że byłoby lepiej, zwłaszcza, że lwią część takiej płyty tak czy siak powinna zajmować otwierająca album suita "A Flash Before My Eyes". Miejscami piosenkowa, miejscami niemalże heavymetalowa, z pieknym, genesisowsko-crimsonowskim wstępem. Z mnóstwem mellotronowych brzmień. Z klimatem, pachnąca latami 70. Tyle, że ja i ją bym skrócił. Ale poza nią mamy już tylko krótkie, melodyjne, "uartrockowione" piosenki. Czasem będące odblaskiem Pink Floyd czy Genesis, czasem (jak kończący płytę "As Long As We Ride") Kansas... ale to wciąż tylko piosenki. Na dokładkę szybko się je zapomina...
I to jest największy kłopot z tym albumem. Zapomina się go nieomal natychmiast po przesłuchaniu. Podczas gdy na przykład "The Light" jak mi wpadło w głowę, tak do dziś wyjść nie chce (nie, żebym się skarżył ;). Brodaczom zabrakło iskry, może weny, może muza wzięła wolne na czas nagrania tej płyty, nie wiem. Wiem jedno - ta płyta jest niestety...niepotrzebna. Zbędna. Nie twierdzę, że nie powinna być nagrana. Ale może powinna zostać nagrana kiedy indziej? Gdy muzycy spojrzeliby na nagrania bardziej krytycznie? Bo niestety oktanów w "Octane" jest niewiele, a cały album udaje tylko, że jest energetyczny... A szkoda. Bo z tych kompozycji mogłoby naprawdę coś fajnego być. Czego zabrakło? A może...kogo?