Można byłoby ich w prosty sposób skrzywdzić i napisać "kowerband Depeche Mode". Albo "polskie Talk Talk". Ale, choć takie porównania byłyby sensowne, paradoksalnie ten zespół to jednak coś więcej.
Zacznę od minusów. Zarówno głos wokalisty, jak i brzmienie grupy przywodzą nieodparcie na myśl DM. Patenty z okolic "Violatora" mniej więcej... Na dodatek drugi na płycie "Smycz" jest (przynajmniej na wstępie) zżynką żywcem z "Life's what you make it" Talk Talk. A to jednak nieładnie opierać brzmienie na cudzych pomysłach. Gdyby "Smycz" była numerem otwierającym album, obawiam się, że nie zmusiłbym się do przesłuchania całości. A i tak przesłuchując płytę mam chęć wciskać przy tym numerze "skip".
Plusy? Niewątpliwa konsekwencja. No i jednak kombinowanie w warstwie brzmieniowej. Bo i skrecze, jakieś sample, wstawki orkiestrowe, pomysłowe kompozycje (pomimo ewidentnych zapożyczeń). Bardzo dobra produkcja, sprawiająca, że album brzmi przestrzennie, klarownie, a jednak "mięsiście", co jest cholernie ważne przy tego typu dźwiękach. Nieco wysunięta na pierwszy plan perkusja nadaje rytm, to zresztą bardzo "motoryczny" album.
Podobają mi się teksty. Niejednoznaczne, intrygujące, czasem spełniające funkcję rytmiczną w utworze, w większości stanowiące wartość samą w sobie. Nie są to teksty tchnące optymizmem. Nie znajdziesz tu szczęścia, spełnionej miłości, piękna życia.
To bardzo...jesienny album. Muzycznie i tekstowo. Taki, którego najlepiej słucha się późnym wieczorem. Na stole płonie świeca, w kieliszku czerwone wino. Czytasz listy, które chowasz w szufladzie. Listy będące pamiątką po dawno minionym życiu. Czytasz i płaczesz. W tle gra muzyka. Ice Machine. Dla wszystkich podszytych smutkiem, dla tych spragnionych romantycznej gotyckości, dla tych, których wszyscy znają tak jak księżyc - z tej jesiennej strony. Ładny, mimo całej wspomnianej wtórności.