Są takie zespoły, które rzucają ludzi na kolana debiutanckim albumem – i potem już nigdy nie udaje się im nagrać nic choćby w przybliżeniu tak dobrego. Do dziś pamiętam, jak z niekończącą się fascynacją zasłuchiwałem się w „Parachutes” Coldplaya – i uczucie rozczarowania, gdy każda kolejna płyta okazywała się znacznie słabsza od poprzedniej. To uczucie wróciło ze zwielokrotnioną siłą, gdy pierwszy raz słuchałem „Welcome To My DNA” Blackfield – jednego z największych płytowych rozczarowań ostatnich lat. Po dwóch pięknych, nastrojowych, wciągających płytach Geffen i Wilson nagle zaprezentowali album fatalny, zupełnie nijaki, pozbawiony tak dobrych kompozycji, jak i ciekawych aranżacji. Dobra wiadomość: „Blackfield IV” jest lepszy od poprzedniczki; zła – do poziomu pierwszych dwóch płyt jest wciąż bardzo daleko.
Blackfield był przypadkiem zespołu, w którym ostateczny efekt jest lepszy niż prosta suma tworzących go składników. Gdzieś tam, na styku dwóch osobowości, pojawiał się jakiś dziwny czynnik X, jakaś wartość dodana, która wyniosła na wyżyny dwie pierwsze płyty. Co się stało, że potem zespół z tych wyżyn runął nagle w dół? No cóż – gdzieś po drodze zaburzyły się proporcje. A konkretnie: Wilson usunął się co nieco na dalszy plan, pozwalając przejąć opaskę kapitana Geffenowi. I już, wystarczyło. Trudno uniknąć wrażenia, że Geffen bez Wilsona jako pełnoprawnego współtwórcy kompletnie się gubi: tak „Welcome…”, jak i solowy album Aviva były nudne, kompletnie bezpłciowe, nijakie, w ogóle nie wciągały słuchacza, nie przykuwały jego uwagi. Dopóki panowie tworzyli razem – powstawały rzeczy piękne; gdy zabrakło kogoś, kto umiałby ciekawie rozwinąć pomysły Geffena, przerobić je na sensowne kompozycje, wyeliminować pomysły złe i nieudane – król okazał się nagi: jak na dłoni widać, że Aviv Geffen jako twórca jest co najwyżej, w porywach, przeciętny.
Mimo wszystko, na “Blackfield IV” znalazło się co nieco ciekawych utworów i momentów. Nadzieję na dobry album przynosi “Pills”: czarowny melotron, harmonie wokalne, przytłumiony śpiew Stevena w zwrotkach, ładna gitarowa linia… Byłoby pięknie, gdyby nie trochę od czapy doklejone cięższe wejście w finale, ale i tak jest naprawdę dobrze. Tylko że dobre wrażenie szybko psuje „Springtime”: Aviv Geffen stara się, jak może, ale w starciu z bladą, nijaką melodią niewiele jest w stanie zdziałać, nawet melotron i wtopione w tło trąbki nie ratują bladej całości. Nieźle wypada „XRay” z udziałem Vincenta Cavanagha: znów ładne klawiszowe tło, całkiem zgrabna melodia, rozlewna, ciepła kantylena – szkoda, że ucięto to po niespełna trzech minutach, bo „XRay” to bardziej zalążek większej kompozycji naprawdę dużego formatu, podobnie jak akustyczna ballada „The Only Fool Is Me”. Bardzo ciekawie zaczyna się „Sense Of Insanity”, ale na dobre rozwinięcie ciekawego początku już nie było chyba specjalnie pomysłu. „Firefly” – można by powiedzieć to samo, co o „Springtime”: Brett Anderson wypada bardzo fajne, ale utwór jako całość kompletnie się nie wyróżnia: ani nie ma tu fajnej melodii, ani czegokolwiek, co zapadałoby w pamięć. Steven Wilson wraca w bodaj najładniejszym fragmencie płyty, przyjemnie pachnącym Porcupine Tree „Jupiter”. I znów nastrój psuje kolejna rzecz, „Kissed By The Devil”: niby próbujemy zagrać mocniej, niby nieco mocniejsze gitary równoważymy spokojniejszym fragmentem, ale całość jest bardzo nijaka, bez wyrazu, nudna. „Lost Souls” i „Faking” to z kolei niestety utwory jakby wprost z „Welcome To My DNA”: banalne melodie, blade aranżacje, do tego utwory są wykonane mechanicznie, bez serca, bez polotu. Na koniec zaś dostajemy opartą na elektronicznym loopie miniaturkę, pozbawioną rozwinięcia, a przede wszystkim chyba pomysłu: ot, połamane elektroniczne postukiwanie ze szczątkowym tekstem.
Jak sami panowie opowiadają, podczas pracy nad płytą przygotowali około trzydziestu utworów, z których wybrali jedenaście najlepszych. No cóż, skoro to jest najlepsze co panowie mieli do zaoferowania, może lepiej, żeby cała reszta pozostała zachomiczona w archiwum. Jeśli to miała być płyta popowa, to brakuje tu zapadających w pamięć melodii i udanych utworów: zdecydowana większość tej płyty przepływa gdzieś obok słuchacza, nie przykuwa jego uwagi. Nie jest to zła płyta, na pewno jest o parę rzędów wielkości lepsza od koszmarnego „Welcome To My DNA”, co nie zmienia faktu, że poziom pierwszych dwóch płyt jest obecnie dla Geffena i Wilsona nieosiągalny. Można posłuchać, ale żaden to cymes; mimo paru naprawdę dobrych fragmentów, jest to płyta monotonna, pozbawiona blasku, niespecjalnie wciągająca i, mimo że trwa ledwie pół godziny, ździebko nudna. Cóż – Blackfield już chyba na zawsze pozostanie zespołem dwóch pierwszych, świetnych płyt.