Po trudnych, ambitnych płytach Niemena, pora na coś lżejszego. Zwłaszcza, że dzień św. Patryka za pasem.
Jak to napisał jeden z redaktorów: każdy ma takie płyty, o których nie pytany, nie opowiada. Stoją sobie na półce i kurzem bynajmniej nie zarastają. U mnie na półce z płytami stoi na przykład krążek pewnej irlandzkiej rodzinki. Brr!!! Teraz do mnie dotarło, że może się to komuś skojarzyć z inną zupełnie muzykującą rodzinką wywodzącą się z Zielonej Wyspy (choć zamieszkałą bodaj na teutońskiej ziemi), bardziej smarkatą i dużo liczniejszą. Aż mnie zniesmaczyło. No to solidny łyk Guinnessa na odtrutkę.
Była kiedyś taka rodzinka. Rodzice muzykowali, no to czwórka dzieci też w pewnym momencie chwyciła za instrumenty. Zaczęło się od grywania po pubach, potem pojawił się występ w filmie, kolejni, coraz wyżej w muzycznym biznesie postawieni sympatycy, coraz bardziej prestiżowe koncerty i trasy, na razie jako rozgrzewacze przed gwiazdą. I debiutancka płyta, nagrana w Stanach dla dużej wytwórni, z markowym producentem i gościnnie występującymi znanymi sidemanami – perkusista Simon Phillips wybijał rytm Oldfieldowi, Judasom, Toto, The Who, Neal Stubenhaus basował Quincy’emu Jonesowi i Joemu Cockerowi. Właśnie „Forgiven Not Forgotten”.
Oprócz autorskich piosenek, na płycie znalazło się sześć tradycyjnych irlandzkich utworów instrumentalnych, pełniących głównie rolę klimatycznych przerywników. Same zaś piosenki bardzo zgrabnie łączyły dwa światy. Była nowoczesna, wyszlifowana produkcja, elektronika, wszelakie komputery itp. – a z drugiej strony: tradycja muzyczna Zielonej Wyspy, piszczałki, skrzypce – Sharon Corr używała jak najbardziej klasycznych skrzypiec, ale grała na nich jak na ludowych skrzypkach – ładne, subtelne, chwytliwe melodie, pięknie zharmonizowane, świetnie uzupełniające się głosy. I co ważne: ten pierwszy element nie przeważał nad drugim. Wszelkie elektroniczne bajery tylko elegancko uzupełniały naturalne, ciepłe brzmienie piosenek The Corrs. Nie odbierały im subtelności, delikatności, zwiewności, eterycznego wdzięku.
W sumie trudno powiedzieć, by The Corrs wymyślili coś zupełnie nowatorskiego i odkrywczego. Siła tych piosenek tkwiła głównie w znalezieniu złotego środka, bardzo udanym powiązaniu tradycyjnych melodii z nowoczesnym brzmieniem, tak by otrzymać naturalną, jednolitą całość. Napędzane gitarami, głównie akustycznymi (choć nie tylko), piszczałkami, skrzypkami, efektownymi harmoniami i kontrapunktami wokalnymi, radośnie płynęły sobie te piosenki, jakby łagodnie unosząc się nad rozjaśnionymi słońcem polami Zielonej Wyspy. Czasem było bardziej dynamicznie – tak jak choćby w moich ulubionych „Heaven Knows” czy zwłaszcza „Someday”, czasem zespół zwalniał obroty i robiło się balladowo – choćby w delikatnym, subtelnym „Closer”. Chwilami sprawiały wrażenie ludowych tańców w nieco tylko unowocześnionej szacie brzmieniowej – zwłaszcza takie „The Right Time”, gdzie piszczałki i skrzypki doczekały się odpowiedniego wyeksponowania.
„Forgiven Not Forgotten” odniósł spory sukces. Niestety. Bo wprawiona w ruch wraz z sukcesem showbizowa maszyneria zupełnie Corrsów przytłoczyła. Były kolejne płyty, ale… Ale. Na „Talk On Corners” świetnie wyważone na debiucie proporcje uległy kompletnemu zaburzeniu: elektronika i nowoczesna, bogata produkcja wyraźnie przytłoczyła tą bardziej tradycyjną część muzyki The Corrs: nadal pojawiające się piszczałki i smyczki teraz zaczęły wręcz sprawiać wrażenie doklejonych trochę na siłę, a piosenki zespołu stały się znacznie bardziej konwencjonalne, zwykłe, tracąc charakterystyczne ciepło i eteryczną zwiewność nagrań z „Forgiven Not Forgotten”. Jedno jedyne bardzo udane „I Never Loved You Anyway” nie ratowało niestety tej płyty. A na „In Blue” zabrakło nawet jednego tak udanego utworu: powstał całkiem fajny, ale zupełnie już sztampowy i schematyczny, pozbawiony oryginalności album. Pewien powrót do starego brzmienia i starej formy zarysowywał się na „Borrowed Heaven”, ale po wydaniu kolejnej płyty, całkowicie folkowej „Home” zespół udał się na urlop. I na nim na razie pozostaje.
Na rozgrzanie, przy kuflu irlandzkiego piwa, w dzień św. Patryka, na przemian z MacGowanem i Gallagherem – jak najbardziej polecane.