Alfons Willie i jego nastoletnie kurewki ze Słonecznej Wiochy, czyli Majora Eugeniusza Kopyto i Strzyża rozważania o życiu i dorobku Wąsatego Franka. Odcinek V .
- Weźmiecie wy się, szeregowy, do roboty? Ostatnia recenzja to bodaj w kwietniu była.
- Tak bywa. Trochę spraw się ponakładało i trzeba było pisanie na chwilę odłożyć. Ale się bierzemy z kopyta.
- No to już, dzisiaj o Fontannie Miłości w Anadyrze. Albo Jakucku.
- A czemu tam?
- „Wrzesień to był, liście znikły z drzew…” Gdzieście widzieli, szeregowy, gołe drzewa we wrześniu? Nawet w Łodzi tego nie ma. Musiało być gdzieś za kołem podbiegunowym.
- No w sumie racja. Czyli dziś o Rubenie i Jetsach. O wyjątkowo konwencjonalnej płycie, nagranej przez niekonwencjonalnego faceta, który podczas ślubu zamiast obrączki wręczył żonie tanie wieczne pióro. Czy jak niektórzy twierdzą, przyczepił jej do sukienki.
- Drugiej żonie. Może Franuś stwierdził, że drugi raz się na obrączkę nie będzie wykosztowywał?
- Może. „Cruising With Ruben And The Jets” to płyta wypełniona pastiszami, czy czasem wręcz parodiami słodkich, ckliwych piosenek z lat 50. Sam Zappa nie przepadał za nostalgią, uważał ją za hamulec postępu i na tej płycie nostalgię za latami 50. bezlitośnie wykpił. Jak stwierdził, starał się napisać możliwie jak najbardziej kretyńskie teksty, jakie tylko dało się napisać.
- Dokładnie tak. Mamy tu charakterystyczne, brzęczące gitary, wysokie, falsetowe głosy, saksofony… Choć oczywiście Zappa nie byłby sobą, gdyby tu i ówdzie nie pokombinował: a to wtrącił jakieś nieoczywiste progresje akordowe, a to jakiś fortepianowy dysonansik…
- Mamy tu parę kompozycji znanych już z debiutanckiej płyty, no i parę utworów stworzonych przez Raya Collinsa (nietypowa rzecz u Franka, cudze kompozycje). Do tego w „Stuff Up The Cracks” Zappa znów sobie pozwala na aluzje do samobójstwa. No i oczywiście trzeba zaznaczyć, że to trzecia z czterech płyt Franka tworzących spójną całość. Sam zainteresowany pisał, że utwory między nimi można by do woli mieszać.
- No właśnie. Niby wszystko w porządku, więc czemu płyta nie zachwyca? Bo z gwiazdek widać, że nie zachwyca.
- Głównie dlatego, że patent na parodiowanie ckliwych doo-wopowych kawałków nieźle się sprawdza w mniejszej dawce; rozciągnięty do wymiaru 40-minutowego albumu robi się w pewnym momencie męczący. Coś jak z „Polovirusem”: dwie parodie disco-polo są w porządku, ale jakby cała płyta była taka…
- To dostalibyśmy Sławomira. Tego faceta, co to bardzo chciał zostać memem i z husarskimi skrzydłami biegał. Z pojedynczych utworów można się pośmiać; cały album jest nie do strawienia za jednym podejściem. Chyba że po pół butelki Jacka.
- Dokładnie tak. Choć z drugiej strony nie wiem, czy taki właśnie nie był zamysł Zappy: jasno pokazać ludziom, dlaczego tkwienie w nostalgii nie jest na dłuższą metę dobrym pomysłem. Choć czy potrzebował do tego aż całej płyty?
- Potrzebował czy nie, taką płytę nagrał i już.
- Zgadza się. A ja biorę się za kolejne dzieło Franka.