Naczelny się zdziwił, gdy ujrzał miesiąc temu Boney M. na artrocku. Tym razem dyskretnie mu zasugerowałem, żeby przed zajrzeniem dziś na stronę zaopatrzył się w alprazolam lub hydroksyzynę. Albo przynajmniej w solidną dawkę nerwosolu. Sex Pistols na artrock.pl? A czemu nie? Zwłaszcza że jest okazja. Dziś, 31 stycznia 2011, John Joseph Lydon also known as Jasiu Zgniłek obchodzi 55.urodziny.
Zaczęło się od założonego w 1972 roku w Londynie amatorskiego tria The Strand. W zespole tym na kradzionych instrumentach grało dwóch nastolatków z robotniczych rodzin: perkusista Paul Cook i śpiewający gitarzysta Steve Jones. Po paru latach amatorskiego grania Jones i Cook zaczęli rozglądać się za jakimś bardziej konkretnym miejscem na próby i za kimś, kto ewentualnie sfinansuje pierwsze nagrania. Rolę tę wzięła na siebie dość ekstrawagancka para, prowadząca kilka sklepów w Londynie. Ona nazywała się Vivienne Westwood, on – Malcolm McLaren. I tak The Strand zaczął funkcjonować bardziej profesjonalnie. Najpierw basistą został student sztuk pięknych Glen Matlock, potem wyleciał gitarzysta Wally Nightingale. Jones zostawił wtedy mikrofon i skupił się na grze na gitarze, a zespół – wtedy już zwący się QT Jones And The Sex Pistols – zaczął szukać wokalisty. McLaren próbował ściągnąć członków rodzącej się wtedy nowojorskiej sceny punkowej – najpierw Sylvaina Sylvaina z The New York Dolls, potem Richarda Hella z Television – ale odmówili. W orbicie zespołu był też m.in. Midge Ure, ale też ostatecznie zrezygnował. Wtedy panowie zaprosili do zespołu wypatrzonego na ulicy dziewiętnastolatka. Niejakiego Johna Lydona.
Lydon – ochrzczony przez Jonesa „Johnny Rotten” z uwagi na fatalny stan zębów – okazał się być wreszcie tym właściwym człowiekiem. Choć przez krótki czas na orbicie zespołu pojawiali się inni muzycy – ostatecznie ustalił się skład Cook – Jones – Matlock – Rotten. Czterech zwykłych chłopaków, z robotniczych rodzin. A w latach 70. XX wieku Wielka Brytania była dla takich fatalnym miejscem. Paraliżowana ciągłymi strajkami, ogromnym bezrobociem, powszechnym marazmem i brakiem perspektyw. I muzyka, jaką grali – wtedy już – The Sex Pistols, była idealnym wyrażeniem wściekłości, buntu i gniewu, jaki narastał wśród ulic robotniczych dzielnic Zjednoczonego Królestwa. Zaczęły się pierwsze koncerty nowego zespołu. Muzycznie jeszcze takie sobie, natomiast specyficzne jako całość: z reguły kiedy chłopcy otwierali koncerty innych grup, oprócz grania muzyki chętnie zaczynali dewastować sprzęt gwiazd wieczoru, a gdy ci wchodzili na scenę i próbowali Pistolsów usunąć – chętnie startowali do bójek na pięści. Na jednym z koncertów oprócz grania muzyki nic się nie działo – to obecna na widowni Westwood uderzyła w twarz sąsiada, a w chwilę potem wśród publiczności toczyła się już istna bitwa, w której środku znajdowali się Lydon i jego kompani.
W połowie 1976 Pistols pod okiem producenta Chrisa Speddinga po raz pierwszy stawili się w studiu. Teraz na koncertach to oni byli głównymi wykonawcami – przed nimi grali choćby The Clash czy The Damned. Pierwszą wytwórnia, która podpisała kontrakt z nową „gwiazdą” londyńskiego (i nie tylko) undergroundu, było EMI. Wkrótce potem, gdy na żywo w telewizji Jones obrzucił prowadzącego program fuckami, zespół dostał w Zjednoczonym Królestwie ban na występy. Z 20 koncertów zaplanowanej trasy odbyło się tylko 7. Koncerty w kontynentalnej Europie na początku 1977 odbyły się bez problemów, ale gdy jeden z muzyków zwymiotował był publicznie na lotnisku – EMI straciło cierpliwość i po kilku miesiącach „współpracy” zerwało kontakty z zespołem. Jeszcze krócej wytrzymali bossowie kolejnej firmy, z którą Pistols podpisali kontrakt – A&M. Jedynie tydzień.
W międzyczasie zmienił się skład zespołu – kompani pogonili Matlocka, bo był zbyt gładki, zbyt grzeczny. Na jego miejsce wbił załogant, będący wręcz symbolem punku – chudy, blady, z nastroszonymi kudłami i przylepionym do gęby szyderczym uśmiechem. Niejaki John Ritchie. Wzbudził sympatię reszty zespołu, natomiast nie wzbudził sympatii niejakiego Sida. Chomika Lydona. Sid – ponoć łagodny i cherlawy – zdrowo pokąsał Ritchiego, który ochrzcił zwierzaka mianem Złośliwy Sid – Sid The Vicious. Ksywka Sid Vicious przylgnęła wtedy do samego Ritchiego.
Sid może i wyglądał bardzo punkowo, ale na basie grać nie umiał. Na płycie zagrał tylko w „Bodies”; w pozostałych utworach, oprócz nagranego jeszcze z Matlockiem „Anarchy In The UK”, gitarę basową wziął do ręki Jones. Zresztą głównym powodem, dla którego Vicious trafił do zespołu, było to, że był niezłym zadymiarzem. Jeden z niedoszłych Pistolsów, dziennikarz Nick Kent, za nieprzychylny tekst o zespole zarobił od niego łańcuchem rowerowym.
Na płycie? Ano tak. W końcu znalazł się odważny – Virgin Records. Zaczęło się od singla, który był zresztą jednym z powodów zerwania współpracy przez A&M – „God Save The Queen”. W sensie, że Wielka Brytania się sypie, bezrobocie, brak perspektyw, ulice toną w brudzie, a królowa urządza sobie triumfalny jubileusz ćwierćwiecza rządów, za potężną kasę. „Boże chroń królową i jej faszystowski reżim” zaszokowało Brytyjczyków. Do tego chłopcy chcieli zagrać ten numer królowej osobiście, na barce przepływającej po Tamizie obok pałacu Westminster. Do akcji wkroczyła policja i zmusiła towarzystwo do porzucenia planów. A potem, w październiku, ukazał się (nagrany pod pieczą producenta Chrisa Thomasa) debiutancki album. Miał się nazywać „God Save The Sex Pistols”; ostatecznie stanęło na „Never Mind The Bollocks Here’s The Sex Pistols”.
Co było potem – wiadomo. W trzy miesiące po wydaniu płyty z zespołem rozstał się skłócony z McLarenem Rotten. Do tego doszły problemy z Viciousem – jeśli Lydon, bynajmniej nie aniołek, nie mógł wytrzymać jego zadymiarstwa, to ten fakt mówi sam za siebie. I zespół się posypał. Niby były single, ale w sumie trudno nazwać je zespołowymi; niby pojawił się film ”The Filth And The Fury”, ale... Pistolsów jako zespołu już w zasadzie nie było. Potem zmarła dziewczyna Sida – Nancy Spungen. A w kilka miesięcy potem ze światem rozstał się też sam Vicious. W tym czasie Lydon miał już Public Image Ltd…
W sumie więc – The Sex Pistols mają na koncie jeden album studyjny. To jest taki punk, jaki ma być – ostro, surowo, bezkompromisowo. Bez słodkich harmonii wokalnych, bez wygładzania brzmienia, bo się radio obrazi, bez przebojowych refrenów – w stylu Offspringa i im podobnych. Zresztą Dexter i spółka to tak naprawdę koło punku nigdy nie stali. Krótko, zwięźle, z odpowiednią dozą arogancji w wykonaniu, z odpowiednią porcją brudu. Taki jest właśnie choćby „God Save The Queen”. Potężny gitarowy hałas, korzeniami sięgający gdzieś do rock’n’rolla lat 50., ale dużo bardziej szorstki, agresywny. Oszczędna, krocząca sekcja. I agresywny, zaczepny śpiew, podszyty jadem i arogancją. Co zresztą wystarczyło na numer 1 na liście przebojów BBC. Włodarze szacownego brytyjskiego radia, widząc na szczycie listy utwór zakazany przez ich rozgłośnię, prawdopodobnie mieli pełne portki. W każdym razie w oficjalnym notowaniu po prostu nie podano tytułu i wykonawcy hitu nr 1 z listy, zastępując go pustym miejscem. Co ciekawe, Pistolsi zdmuchnęli z czołówki listy innego niezłego załoganta – Roda Stewarta i jego „I Don’t Want To Talk About It”. Równie zaczepnym hymnem jest „Anarchy In The UK” – jedyny singel dla EMI. Po swojej niedoszłej wytwórni chłopcy złośliwie pojechali w utworze zatytułowanym po prostu "E.M.I." Zresztą, wszystkie utwory na tej płycie stoją na jednakowo dobrym poziomie.
Poza tym, jak się wsłuchać w tą muzykę – to nie są bynajmniej trzy akordy w kółko. Podkłady, krótkie solówki, riffy Jonesa wskazują, że facet umiał zagrać więcej. Produkcja też nie jest prostacka: potężne, masywne brzmienie, ściana gitarowego hałasu. Popisy Rottena to też nie jest bezmyślne darcie mordy – choćby jadowita złośliwość, z jaką zaśpiewał to zadziorne, bezczelne „God save the Queen – we mean it, maaaan!” Do tego to niesamowite „r-r-r-r”. Chyba nawet Fish tak nie potrafił. Zresztą, całkiem sensowne wokalne zdolności Lydona zna każdy, kto zna jego dokonania z Public Image Ltd. Co ciekawe, wzorem dla Rottena jako wokalisty był niejaki Peter Hammill – twórca, przypomnijmy, protopunkowego albumu „Nadir’s Big Chance” (choć Rotten wolał „Godbluff”).
Tak po prostu – mamy tutaj niecałe czterdzieści minut wściekle energetycznego, żywiołowego, bezkompromisowego rocka. Uproszczonego, ale nie prostackiego. Zupełnie się nie starzejącego, nie tracącego świeżości nawet po trzydziestu z górą latach. I pozbawionego choćby jednej fałszywej nuty. Autentycznego do szpiku kości. Czyli takiego, jaki powinien być rock. Jakby nie patrzeć – to jest bardzo ważna płyta, którą znać wypada. Nie tylko dlatego, że grunge’owa młodzież, słuchając tej płyty, odkryje, że styl takiej Nirvany nie wziął się znikąd. I bynajmniej nie tylko Nirvany. I nie ma się co krzywić, że to muzyka mocno odległa od tego, co na ogół nasz serwis proponuje. Zresztą cytując jednego z redaktorów: my nie zamykamy się na nic. Przeciętny czytelnik wchodząc na naszą stronę wie, że może spodziewać się wszystkiego. Poza tym taki Roger Waters to w sumie przecież punkowy załogant jak się patrzy. I to nie tylko dlatego, że zdarzyło mu się splunąć na fana.