Sylwester z ArtRockiem – odcinek III. Czyli coś miłego i niebanalnego do słuchania w ostatni wieczór roku.
Jako że wszelkiej maści tzw. popularne stacje radiowe omijam szerokim łukiem, na niemiecko-irlandzki Reamonn natrafiłem z opóźnieniem. Jasne, gdzieś tam w tle „Supergirl” się przewijała i nawet całkiem mi się ten kawałek spodobał: co nieco, w uroczy sposób naiwny, pachnący U2 czy INXS, ale zagrany z jajem, bez lukru, do tego wokalista o zrezygnowanym, dalekim od ckliwości i słodyczy głosie… Do dziś uważam, że był to jeden z ciekawszych przebojów przełomu wieków. Ale „Tuesday” jako całość odkryłem co nieco później, za sprawą mojego ówczesnego obiektu adoracji. I do dziś w pewien sposób ta płyta z jej osobą mi się kojarzy.
A odsuwając personalne wątki na bok: na początku naprawdę fajny zespół to był. Dość stonowany w wyrazie „Supergirl” z perspektywy całej płyty wydaje się dość mało reprezentatywny dla Reamonn. Bo w tym czasie Garvey i spółka grali po prostu solidny rock, sięgający tak do grania spod znaku wczesnego U2 czy nawet Bruce’a Springsteena, jak i klasycznych hardrockowych wzorców lat 70., połączony z zamiłowaniem do zgrabnych, chwytliwych melodii, nowoczesną, ake nieprzesadnie wygładzaną produkcją i nienachalną elektroniką. Lepiej niż „Supergirl”, otwierający debiutancką płytę „7th Son” bardzo fajnie wprowadza w dźwiękowy świat Reamonn. Jest tu wszystko: dyskretne elektroniczne podbarwienia tak melodii, jak i warstwy rytmicznej, stylowo przybrudzone gitarowe riffy i solówki o stosownej ekspresji, obdarzony mocnym głosem wokalista potrafiący zaśpiewać szorstko, ekspresyjnie, do tego dodatki – a to Hammond, a to zgrabnie dopełniający całość fortepian elektryczny…
I taka właśnie jest „Tuesday”. Chwytliwe, a zarazem eleganckie melodie opakowywane są w typowo rockowy, fajnie zachrypnięty śpiew Garveya, solidne rockowe riffy, klawiszowe dodatki (zwłaszcza chętnie pchające się na pierwszy plan organy Hammonda)… Nie brakuje urozmaiceń: w takim „Swim” – fajnie doładowanym cięższą, zgrzytliwą gitarą – ta cięższa gitara jest kontrastowana cieplejszym refrenem, gdzie zespół na moment zwalnia; do tego sporą rolę w aranżacji odgrywa tu gitara basowa (zwłaszcza we wstępie). Generalnie panowie chętnie używają kontrastów, typu lżejsza zwrotka skontrastowana mocniejszym refrenem – jak w „Head In My Hands”. Mocniejszym, jeszcze bardziej kontrastowym wariantem tegoż utworu jest „Josephine”: w cichszych zwrotkach elektroniczne loopy uzupełnia fortepian elektryczny, za to w pachnącym klasycznym hard rockiem refrenie ładnie ładuje gitara elektryczna ramię w ramię z Hammondem. Podobnie bardziej elektroniczny (zwłaszcza w zwrotkach) „Torn” zderzony jest z bardziej tradycyjnym, zmysłowym, pulsującym erotyką „She’s So Sexual” (z tym klasycznie rockowym gitarowym sprzęgiem w finale). Do tego w również podminowanym seksem „Stripped” ciepło pobrzmiewa tradycyjny Moog, intrygująco uzupełniający solidne, hardrockowe gitarowe grzanie. Panowie biorą się też za balladowanie: „If I Go” to bardzo klasyczna forma, z delikatnym, akustycznym początkiem i niespiesznym rytmem, z narastającym, coraz bogatszym orkiestrowym tłem… Sporo już powstało takich utworów, ale jak to z klasyczną formą – dobrze napisana zagrana zawsze zrobi wrażenie. Może nieco bardziej schematycznie wypada „Waiting There For You” – też klasyczna forma, z wyciszoną zwrotką i dramatycznym refrenem, znów z (co nieco bardziej schowanymi) orkiestrowymi dodatkami.
Na sam koniec panowie dali upust eksperymentatorskiej pasji. „Just A Day”, oparty na zapętlonym, niespokojnym elektronicznym podkładzie, z powściągliwym, jakby nieco przesuniętym w tło śpiewem Garveya, wypada bardzo tajemniczo, klimatycznie. Po kilku minutach ciszy mamy jeszcze bonusowy „Letter To My Sister” – bardzo fajny, rockowy kawałek, z solidną, świetnie napędzającą całość partią gitary basowej i wyeksponowanym saksofonem, w refrenie tnącym równo z solidnym gitarowym graniem i – oczywiście – Hammondem.
„Tuesday” okazał się płytą niezwykle udaną, prezentującą Reamonn jako bardzo interesujący zespół, chętnie sięgający po klasyczne rockowe wzorce, nie bojący się wkraczać na wręcz hardrockowe terytorium, a do tego proponujący chwytliwe, ale niebanalne piosenki. Jednym słowem, Garvey i spółka mieli papiery na zostanie naprawdę bardzo dobrym artystycznie zespołem, tyle że… Niestety, panowie stanęli w miejscu. Kolejne płyty, choć jak najbardziej słuchalne, okazywały się po prostu kolejnymi kopiami debiutu, nie przyniosły też aż tak interesujących kompozycji jak „Tuesday” właśnie i Reamonn nigdy do końca nie spełnił obietnicy, jaką była debiutancka płyta. Pozostało piękne wspomnienie po czymś, co mogło być naprawdę ciekawe i efektowne. (Z moich amorów też wyszło niezbyt wiele. Niedoszła ukochana okazała się mieć bardzo wyśrubowane standardy i do dziś wyczekuje na Giszu na swego księcia z bajki. Co w wielce ironiczny i pokrętny sposób przypomina relację między mną a Reamonn.) Tym niemniej „Tuesday” to jedna z najbardziej interesujących rockowo-popowych płyt ostatnich parunastu lat i na pewno zasługuje na uwagę. Nie tylko w sylwestra.
W następnym odcinku, już jutro: o uroczej Europejce o kocim spojrzeniu i letnich snach.