Od chwili ukazania się tej płyty minęło już ponad pół roku. Tymczasem na naszym szacownym portalu – cisza. Grono redaktorskie na pytanie, czy ktoś zamierza wreszcie skreślić parę słów na temat „Octane Twisted” i wypełnić lukę, zareagowało wymownym milczeniem. Skrzynka mailowa też nie wypełniła się czytelniczymi peanami na temat dzieła Wilsona i spółki. Na wieść, że popełnienie stosownego tekstu przypadło w udziale mnie, jeden z kolegów stwierdził wprost: Jezu, stary, co ty przeskrobałeś? Zbałamuciłeś Naczelnemu córkę licealistkę, czy co?
Żarty na bok – tak się składa, że Porcupine Tree zawsze bardzo lubiłem. Najpierw to szalone, eksperymentalne z początków działalności. Potem, kiedy Wilson zaczął flirtować z britrockiem i pisać piosenki, a potem polubił cięższe riffy i mocniejsze granie, nie dołączyłem bynajmniej do chóru krytyków, narzekających, że „to już nie to”. Przeciwnie – nowe elementy zgrabnie wpasowywały się w muzykę zespołu, rozwijały jego brzmienie, a „Lightbulb Sun” czy „In Absentia” to do dziś jedne z najchętniej słuchanych przeze mnie płyt zespołu. Mroczny, tajemniczy, wciągający „Fear Of A Blank Planet” był dojściem do krawędzi – to był ten moment, po którym Wilson mógł albo zacząć powielać własne patenty, albo poeksperymentować i spróbować wykombinować coś nowego. Niestety, Stefek wybrał pierwszą opcję. Jak się okazało, z fatalnym skutkiem, bo „The Incident” okazał się najgorszym studyjnym albumem w dorobku Porcupine Tree. Powielanie własnych, sprawdzonych i nieco już oklepanych patentów to jedno, ale gdzieś po drodze kompletnie zagubiły się ciekawe pomysły i melodie i wyszła płyta w dużej mierze jałowa, nudna, bez blasku.
Dokumentacją trasy promującej „The Incident” okazał się wydany w listopadzie 2012 podwójny (jest też wersja 2CD+DVD) album „Octane Twisted”. Pierwszy album zestawu wypełnia koncertowa wersja „Incydentu” zarejestrowana 30 kwietnia 2010 w Chicago. Jeśli ktoś liczył na ciekawą odmianę, na to, że w wersji live nabierze toto barw – nic z tego, sorry. Wręcz przeciwnie, w wersji na żywo wszystkie wady, dziury i wpadki „The Incident” zrobiły się jeszcze bardziej widoczne, tym bardziej, że panowie starali się wiernie odtworzyć wersje studyjne. Przez pierwsze kilka fragmentów, niczym na płycie jakichś słabych naśladowców Jeżozwierzy, mamy tu bezrefleksyjną, kompletnie pozbawioną pomysłu przeplatankę: klawiszowy klimacik – gitarowe jebut-jebut – klimacik – jebut-jebut – klimacik, a przede wszystkim – słyszalne w każdym takcie głośne chrupanie, z jakim Wilson i spółka łapczywie pożerają własny ogon. Zabrakło finezji, polotu, a przede wszystkim ciekawych pomysłów i w efekcie po kwadransie to „dzieło” zaczyna już słuchacza co nieco mierzić – a tu jeszcze trzy razy tyle do przemęczenia… Serio, Jeżozwierze wypadają tu jak własna słaba kopia. Do tego panowie, gdy tylko pojawią się ciekawe pomysły, upierają się, by zarzynać je kompletnie. Całkiem finezyjna zwrotka w “Drawing The Line”, pierwszy moment na tej płycie, kiedy zaczyna się coś fajnego, coś przykuwa uwagę i potem ten zryw w refrenie… nie rozumiem. Słabość tego refrenu (coś a la: Porcupine Tree pastiszujące powermetalowe galopady, Steven, please, co to ma być w ogóle?) po prostu zwala z nóg.
Do tego wtopione w całość muzyczne miniatury. „Your Unpleasant Family” i „The Yellow Windows Of The Evening Train” – znów: nie rozumiem. Przecież zwłaszcza ten pierwszy, intrygujący, fajnie rozwinięty od ballady po instrumentalną, floydowską kulminację – kurde, panowie, czemu to porzuciliście? Tu były zalążki naprawdę dobrych kompozycji, przy odrobinie wysiłku można było z tego zrobić mocne, zapadające w pamięć utwory, a tu w momencie, gdy coś zaczyna się dziać, to następuje koniec. Ot tak, po prostu. To samo „Degree Zero Of Liberty”: zawieszone w przestrzeni, pozbawione odniesienia gitarowe granie wychodzące znikąd i donikąd dążące. Gdyby to oprawić jakimiś sensownymi ramami kompozycyjnymi, to może coś sensownego udałoby się zrobić. Dla równowagi „Octane Twisted” ciągnie się za długo: ostatnia minuta i te instrumentalne zawijasy, to już jałowe nabijanie czasu.
Są na tej pierwszej płycie ułamki czegoś naprawdę fajnego, momenty o sporej sile. Tytułowy „The Incident” i to powtarzane ciągle, hipnotycznie: I want to be loved… No, to jest moment, gdy *wreszcie* coś się na tej płycie dzieje i panom udaje się tego nie spieprzyć. Podobnie próba transowego, czadowego grania w „Circle Of Manias”. Przy całej wtórności (pozwoliłem sobie określić ten utwór kiedyś jako „Porcupine Tool”, nawet tytuł ma nieco maynardowski, hehe), jest to jeden z nielicznych fragmentów, kiedy panowie wkładają w granie jakieś emocje, zaczynają grać z uczuciem, z feelingiem, zamiast po prostu mechanicznie odgrywać kolejne partie. Tak naprawdę jedyny moment całości, który wypada dobrze, to „Time Flies”. Zamiast tępego łomotania na gitarze, pojawiają się solidniejsze riffy i solówki, które wypadają dobrze, z jajem, z ikrą, z finezją, a równoważące je klimatyczne wstawki są z nimi odpowiednio skontrastowane, wszystko razem jest poukładane z głową, z pomysłem. Choć całość trochę zbyt mocno kojarzy się z floydowskim „Animals” – jest to naprawdę mocny fragment tej płyty. No kurczę, czyli dało się? Szkoda, że nie dano go na finał, bo nudnawy „I Drive The Hearse”, choć lepszy niż spora część płyty, to i tak zmokły kapiszon zamiast fajerwerków.
Druga część płyty (kontynuacja Chicago plus trzy utwory z Royal Albert Hall, 14 października 2010) wypada podobnie. Tym razem panowie wzięli na warsztat kilka starszych utworów. „Hatesong” w oryginale to samograj, piękna, ładnie sobie płynąca kompozycja – tu Stefek uparł się nieco ją dociążyć, władować kilka mocniejszych riffów i gitarowych zgrzytów, co z miejsca zabiło klimat, lekkość i ciepło oryginału, świetnie łączącego ekspresyjne gitarowe granie z nastrojowymi momentami. Prócz dodania zbędnego gitarowego hałasu, próbuje też zaśpiewać w mocniejszy, bardziej hardrockowy sposób. Niestety, nikt biedakowi nie powiedział, że nie ma do tego gardła, więc wychodzi to… eufemistycznie mówiąc, mocno tak sobie. Do tego w drugiej połowie całość zaczyna się wykonawczo rozsypywać… „Bonnie The Cat” – kiedyś byłby z tego może fajny kawałek, na razie to bardziej szkic muzyczny niż skończony utwór, do tego średnio interesujący (skandowanki, cięższe riffy, solidna basowa osnowa – słychać tu zaczątek czegoś niezłego, ale to jeszcze się nie przegryzło ze sobą tak jak trzeba). A to katatoniczne, toporne gitarowe riffowanie pod koniec… nie, sorry, idź mi pan z tym. „Even Less” na siłę podkręcono, dociążono, do tego Wilson znów bezsensownie próbuje mocniejszego śpiewu. W instrumentalnych improwizacjach w środku tej kompozycji Porki wypadają wręcz schizofrenicznie: są momenty, gdzie maszyna zaskakuje, muzyka zaczyna ładnie płynąć i wszystko się zgrywa jak powinno, żeby za chwilę znów wpaść w tępe łomotanie. Za to naprawdę bardzo fajnym fragmentem drugiej płyty jest „Stars Die” – bez zbędnego podkręcania, dociążania, naturalnie zagrane i od razu zażera to bardzo fajnie, stanowiąc chyba najbardziej udany fragment całej płyty. „Russia On Ice” to obok „Stars” najbardziej udany utwór na drugiej płycie, do tego koncepcja zastąpienia instrumentalnego rozwinięcia tej kompozycji przez „The Pills I’m Taking” wypada interesująco. Gdyby jeszcze „Pills” zagrać mniej topornie, bardziej finezyjnie… Naprawdę nieźle się zapowiadało „Dislocated Day”, ale rozlazła środkowa część pociągnęła ostatecznie ten utwór kilka oczek w dół, w rejony przeciętne. Cały album zamyka niezłe, acz rzemieślnicze wykonanie „Arriving Somewhere But Not Here”.
Niezależnie od materiału wyjściowego, problem z tym albumem jest poważniejszy. Porcupine Tree na „Octane Twisted” bowiem wykonawczo wypadają, jak na swoje możliwości, wyjątkowo słabo. Bez blasku, bez chęci, bez siły, a co najważniejsze – kompletnie bez emocji i bez polotu. Zamiast finezyjnego i zarazem ciężkiego riffowania, na jakie go przecież stać i jakim nieraz porywał, Wilson na ogół tłucze tępe jebut-jebut na gitarze, niczym dwunastolatek, który się dorwał pierwszy raz w życiu do instrumentu i próbuje naśladować Hetfielda, do tego wokalnie też pozostawia sporo do życzenia. Barbieri to samo: na ogół schowany w tle i tylko sporadycznie wychylający się, proponuje głównie nudnawe klawiszowe plumkanie, bez jaj, mocy i nastroju, ot – takie granie dla grania. Harrison nieraz już pokazał, że potrafi walnąć, ale nawet on dziwnie dopasował się poziomem do reszty i zamiast finezyjnych partii, tłucze się mocno i energicznie, tyle że dość kwadratowo i bez polotu. Jedynie Edwin próbuje ruszyć tą anemiczną, ociężałą maszynerię do przodu, jemu jedynemu z całej czeredki naprawdę chce się grać i w sumie głównie dzięki Colinowi da się jakoś przebrnąć przez „Octane Twisted” (z przerwami, bo w jednym podejściu nie sposób tego zdzierżyć). W efekcie dostajemy album nagrany na żywo, ale zagrany kompletnie bez życia, bez klimatu, nudno, anemicznie, topornie, do tego muzycznie chwilami naprawdę słabiutki. W porównaniu z innymi koncertowymi rejestracjami Porcupine Tree, choćby „Coma Divine” czy „Warszawą” – fatalny.
Nie da się ukryć, że Steven Wilson utknął w miejscu, że przeżywa kryzys twórczy. I to już od paru lat. Ostatnią płytą nie budzącą większych zastrzeżeń była przecież „Fear Of A Blank Planet”! Słabiutka płyta Jeżozwierzy, fatalny trzeci album Blackfield, najlepsze w tym zestawie dzieła solowe, ciekawe, ale ździebko wtórne i też nie do końca satysfakcjonujące, do tego ta kiepska koncertówka… Słuchając ostatnich dokonań Wilsona, ma się ochotę wziąć go za fraki, unieść wzorem Lorda Vadera pół metra nad ziemię i wrzasnąć mu w twarz: Steven! Weź się chłopie ogarnij wreszcie, do cholery! Co się do licha z tobą stało?
Tak szczerze, trudno komuś tą płytę z ręką na sercu polecić. Zapaleni fani Porcupine Tree i tak ten album mają już na półce, a osoby chcące rozpocząć znajomość z tym zespołem po „Octane Twisted” i „The Incident” zdecydowanie powinny sięgnąć w ostatniej kolejności. Można w sumie polecić ją cierpiącym na bezsenność, zdeklarowanym masochistom oraz tym, którzy chcą się przekonać, jak nisko może upaść świetny zespół.
Niedawno Steven Wilson ogłosił decyzję o zawieszeniu działalności Porcupine Tree. Wypada mieć nadzieję, że kiedyś zdecyduje się powrócić do starego szyldu i nagra dobrą płytę. Bo gdyby „The Incident” i „Octane Twisted” miałyby być ostatnimi pozycjami w dorobku Jeżozwierzy, gdyby tak wyglądało zejście ze sceny Porcupine Tree, byłby to dla tego zespołu wstyd.