1. Deadwing 2. Shallow 3. Lazarus 4. Halo 5. Arriving Somewhere But Not Here 6. Mellotron Scratch 7. Open Car 8. The Start of Something Beautiful 9. Glass Arm Shattering
Całkowity czas: 60:00
skład:
Steven Wilson - gitary, śpiew;
Richard Barbieri - instr. klawiszowe;
Gavin Harrison - instr. perkusyjne;
Collin Edwin - bas;
Gościnnie
Mikael Akerfeldt i Andrew Belew - śpiew.
Dokąd zmierza Steven Wilson? Co siedzi w głowie niegdysiejszego "mesjasza rocka progresywnego"? Czy płyta, która nie brzmi jak Porcupine Tree, może być zaliczona do całokształtu tego, co nagrało Porcupine Tree? Czy Porcupine Tree musi grać pięknie i przejmująco? Deadwing odbiera resztki nadziei na to, że Porcupine Tree wróci do transowych loopów i klawiszowych eksplozji, nie wykazuje skłonności do przejścia w zgrabne, piosenkowe konwencje, wypadające tak samo dobrze w wykonaniu całego zespołu, jak i w "one man acoustic performance". Zatem, czy oferuje coś więcej, coś nowego, czy błądzi w schemacie pseudo-metalowych riffów, przerywanych co rusz jakimś ozdobnym przebiegnięciem po talerzach i rozłożonymi harmonicznie zaśpiewami?
”Deadwing”. Od samego początku obejmuje kurs, który będzie dominował na płycie. Kilka niebanalnych motywów, przewijających się przez te 9 minut, taktowanych zapętlonym uderzeniem w klawiaturę, pędzi przed siebie i tylko niepotrzebnie zwalnia gdzieś w połowie. Nie gubi przy tym żadnego ze swoich "smaczków", ot chociażby ślizgu po strunach w wejściowych chwytach. Dodatkowo, całość, swoim growlowym szeptem okrasza Mikael Akerfeldt, a mnogość gitar przyprawiać może o zawrót głowy. No właśnie. Chłopcy chyba nie zrezygnują nigdy z gitar, więc nie oczekujmy zbyt wiele. Kolejne dwa utwory to singlowy przerywnik, w czasie którego śmiało można wyjść sobie na kawę.
”Shallow”, nomen omen, jest jakiś płytkawy, mógłby podobać się co najwyżej amerykańskim nastolatkom, którzy rocka utożsamiają z Linkin Park.
”Lazarus” - piosenka przecudna melodyjnie. Śpiew nie jest zbyt radosny, co chyba wypada na jej korzyść, ale posiada zasadniczy mankament: zakończenie w stylu "na odczep się". Słuchając po raz pierwszy wersji singlowej, pomyślałem: "w wersji albumowej utwór musi łagodniej przechodzić od rozwinięcia do zakończenia". Niestety. Zawiodłem się. Błąd powtórzono na longplayu. Przypomina mi to jedną z wypowiedzi Wilsona, gdy grając solo w Tel Avivie utwór „Disappear”, w pewnym momencie przerwał, mówiąc: "I’ve got completely no idea how to end this one". Well, Mr. Wilson, try to be a little more creative...
”Halo”, którego analizy od strony tekstowej boję się podjąć, mimo iż dynamiką przypomina "Shallow", pozwala odczuć, że Deadwing wraca na właściwe tory i na powrót odzyskać do niego szacunek. Nieciekawą partię instrumentalną pojawiającą się pośrodku ratuje tło, natomiast do zwieńczenia nie mogę już się przyczepić. Jest niezniszczalne!
”Arriving Somewhere But Not Here” - serce płyty, w kolejnym, szaleńczym rytmie, ciekawie zestawionym z rozwleczonymi wokalami. Utwór zawiera co najmniej dwa mordercze momenty: pierwszy zabija potęgą riffów, a gdzie się pojawia nie muszę oczywiście wspominać, bo takie miejsce na płycie jest tylko jedno. Drugi natomiast to miękkie struny przy podkładzie z automatu perkusyjnego. Gavin Harrison kolejny raz zwraca na siebie uwagę i odsłania swój talent, nie tylko w wirtuozerii, ale i w wyczuciu producenckim. To, co najczęściej jest mu zarzucane, ten "brak klimatu", nie może mieć żadnego odniesienia na Deadwing, gdzie łomot jak ze stoczni przeplata się z muskaniem talerzy tak finezyjnym, że można by mieć wątpliwości, czy to aby na pewno perkusja wprowadza taki błogi stan.
”Mellotron Scratch” - pierwszy z "pięknej trójki". Nie będzie chyba niczym zaskakującym, jeśli powiem że to, co najprostsze, wychodzi Wilsonowi i spółce najlepiej. Jeśli konstrukcja „Mellotron Scratch” choć trochę nawiązuje do konstrukcji „Heartattack in a Layby”, to sukces mamy gwarantowany.
Gdy po raz pierwszy usłyszałem w trójce ”Open Car”, wyobraziłem sobie jak Wilson nieudolnie składa demówki i to te najbardziej wtórne. Uznałem utwór za przegrany, między innymi przez ten kontrastujący ze sobą sposób śpiewania. Lecz wystarczyło kupić płytę, żeby w naturalny sposób przyswoić sobie ten drażniący kolaż. No i wszystko się pozmieniało (to myślę charakterystyczne u Porcupine Tree). Moją uwagę zwrócił oczywiście tekst, inny, zupełnie nieabstrakcyjny, ale czyż właśnie takie liryki nie są w zestawieniu z muzyką PT najbardziej poruszające...? Aktualnie to mój ulubiony kawałek.
Do specyficznych na płycie wokali, biegnących równolegle w zakresie oktawy, powracają na „The Start of Something Beautiful”, choć tutaj z lekką modyfikacją. Znowu, jeśli brać pod uwagę szczegóły, utwór nie odstaje zbytnio od reszty. A jednak ma w sobie coś bardziej porkowego - może to ten przesterowany keyboard Barbieri’ego, który wreszcie dochodzi do głosu? Niesamowity jest także moment, gdy w połowie piątej minuty Richard wchodzi ze swoim distort'em i poprzedza przepiękną linię pianina.
”Glass Arm Shattering” - chyba tak wyobrażałem sobie Deadwing. Taśma na początku i końcu przypomina mi o kolejnym elemencie, którego zabrakło na nowej płycie Porcupine Tree. Tęsknię mianowicie do tekstur dźwiękowych, ambientowych przestrzeni pomiędzy utworami i zastanawiam się, czy Wilson popełniłby wielką zbrodnię i daleko odbiegłby od tematu, samplując jakiś odrzut z Ghosts on Magnetic Tape? Przecież udowodnił, że stać go na to! Płyta kończy się.
Uświadamiam sobie jak niemiłosiernie jest ogołocona w stosunku do poprzedniczek. Nie ma tu smyczków, brakuje klawiszy, wolniejszych trip-hopowych podkładów. Odbieram ją na jednym oddechu, nie mam czasu by oglądać się wstecz. No tak. Płyta nie ma hamulców! 60 minut przebiega w pół godziny. To jej podstawowa zaleta. Te wszystkie producenckie krzaczki, obecne na dalszym planie, nie przyciągają już na siłę uwagi, tak że wszystko trybi wręcz idealnie. Dlatego płyta wchodzi "gładko" i może odnieść sukces w dzisiejszych czasach. Bogactwo nie tkwi tu w szczegółach, lecz w wyważeniu. Opadłe skrzydło potrafi lecieć!