1. Deadwing 2. Shallow 3. Lazarus 4. Halo 5. Arriving Somewhere But Not Here 6. Mellotron Scratch 7. Open Car 8. The Start of Something Beautiful 9. Glass Arm Shattering
Całkowity czas: 60:00
skład:
Steven Wilson - gitary, śpiew;
Richard Barbieri - instr. klawiszowe;
Gavin Harrison - instr. perkusyjne;
Collin Edwin - bas;
Gościnnie
Mikael Akerfeldt i Andrew Belew - śpiew.
Ocena:
7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
25.04.2005
(Recenzent)
Porcupine Tree — Deadwing
Już podczas pierwszego przesłuchania Deadwing mogłem się domyślić, że moja niechęć - sam już nie pamiętam czym spowodowana, może fatalną książeczką dołączoną do płyty, może kierunkiem, jakie Porcupine Tree obrało na Deadwing, "nie takim, jak się spodziewałem", może czymś innym - prędzej czy później minie.
Mogłem się domyślić, że z czasem przyzwyczaję się do specyficznego brzmienia ciężkich gitar, które to brzmienie tak mnie denerwowało w okolicy trzeciego przesłuchania. I że te "puste riffy", nadreprezentowane i niekiedy dziwnie posklejane z lżejszą zawartością muzyczną, burzące spokój najpiękniejszych fragmentów - z czasem nabiorą wartości. Do przewidzenia było, że jak zawsze chwytliwe melodie w końcu zaczną zbierać plon. Że z zamazanego, niejednolitego, a jednak dosyć monotonnego obrazu zacznie wyłaniać się jakaś wyraźna sylwetka. Czy raczej tworząca ją mozaika, bo przecież każdy utwór jest inny (choć nie aż tak jak na In Absentii). Potrzeba czasu, by połapać się w zagmatwanej mieszaninie słodkich akustycznych refrenów, ozdobionych doskonałymi harmoniami wokalnymi, i szarpanych fal przesteru, momentami ("Shallow") wręcz zapierających dech w piersiach. Wreszcie, znając Wilsonowe zdolności w zakresie manipulowania uczuciami odbiorcy, powinienem być przygotowany na to, że klimat Deadwing wciągnie, przeniesie się na nastrój, co po niecałej godzinie zaowocuje najlepiej opisującym wrażenia pytaniem: "To już koniec?!". Tak, żadna z płyt Porcupine Tree tak szybko się nie kończy, co wciąż pozostaje dla mnie zagadką.
Oszczędźmy sobie rozwodzenia się nad pojedynczymi utworami. Każdy już je zna, a jeśli nie - Deadwing posłuchać powinien, bo tak ciekawe, zróżnicowane albumy nieczęsto się zdarzają. Wszystkie utwory trzymają wysoki, choć w mojej ocenie nie imponujący, poziom. (Ocena ogólna oczywiście odnosi się do aktualnie wydawanych płyt, a nie całej dyskografii zespołu. I w takim kontekście nie mam co do niej wątpliwości.) W rezultacie Deadwing to bez wątpienia jedna z równiejszych płyt Porcupine Tree, co w zależności od punktu widzenia i odbioru można uznać za zaletę albo wadę. Na pewno obyło się bez jakichkolwiek wpadek. Każdy kolejny utwór oznacza nieco inną konstrukcję, nieco inne brzmienie, tempo, nastrój... Nie ma sensu ich opisywać, jest sens sprawdzić osobiście. A reszta zależy od gustu i aktualnych preferencji. Od tego, czy to coś nieuchwytnego między słuchaczem i muzyką się pojawi. I to jest jedyny problem, jaki mam z Deadwing, "obiektywnie" rzecz biorąc problem niepoważny. Zanik uczuć?
Muzyka Porcupine Tree dotąd była jak wspaniał kobieta, o której nie tylko mówi się, że świetnie wygląda, zapominając o niej po kilku minutach od spotkania (po kilku tygodniach, nawet przyjemnych, częstego odtwarzania), ale wręcz nie można było od niej oderwać wzroku (słuchu), oderwać od niej myśli (myśli), a na długo po rozstaniu zapomnieć (na stałe znaleźć miejsce dla albumu na najwyższej półca). Kobieta, która zmienia ciebie i twoje życie, niekoniecznie zdając sobie z tego sprawę. Nie, nie wiem czy od Wilsona można wiecznie oczekiwać tworzenia dzieł wybitnych. Nie wiem też, czy problem tak naprawdę nie leży po mojej stronie - a nie muzyki, skoro tak wielu ludzi Deadwing zachwyca. Tego związku emocjonalnego, zawsze dotąd obecnego w moich "relacjach" z muzyką Porcupine Tree, po raz pierwszy jednak zabrakło. Krótki kryzys małżeński, separacja, czy od razu rozwód?
Nie mam niestety na Deadwing wyraźnego faworyta - a jak dotąd zawsze takowego znajdowałem. Na pewno "Lazarus" ma nieprzeciętnie chwytliwą melodię i przyjemnie wiosenny, sielankowy nastrój. Z drugiej strony trochę mu brakuje do rasowego przeboju pokroju "Shesmovedon" czy "Blackfield". Brakuje mi kompozycji pogodnej (muzycznie), choć niepozornej - to potężnej, kompozycji, która budząc z samego rana, potrafiłaby dodać energii na cały dzień, pozytywnie nastawić do świata, być odtrutką na wszelkie złe myśli (odpowiednio na ostatnich albumach "Pure Narcotic", "The Rest Will Flow", "Trains"). Ale nie potrafię też wskazać najmniej udanej kompozycji.
Dodatkowe punkty Deadwing należą się za brzmienie, za liczne detale - jak sympatyczna Oldfieldowa solówka w "Start of Something Beautiful", przytłumiona perkusja w wyciszeniu "Arriving Somewhere but not Here", a nasze wszystko genialny basowy walec w refrenie "Open Car"! Za wokale - za zmianę charakteru linii wokalnych (jakby prostsze, ale zarazem bardziej naturalne), wspaniałe, niemal wszechobecne oktawy, cudowne rozdwojenie lini w "Mellotron Scratch", powtórzenie follow me w "Lazarusie", momentami niezwykle delikatny śpiew, a nawet falset... Oraz ich produkcję (lepiej już być nie może?). Za eksperymentowanie z konstrukcją utworów i rytmem (na trzy, pięć, siedem, dziewięć...) i wreszcie powrót hipnotyzujących transowych basowych pętli w kilku utworach. Cieszy pełna dowolność i nieskrępowanie Wilsona w zakresie charakteru utworów i ich rozmarów. Cieszy, że i tak już bogatej jeżozwierzowej twórczości znowu przybyło kolorów.
I jeszcze cytat na sam koniec:
Jeśli tylko potraficie na 60 minut zapomnieć o tym, co Wilson robił, i skoncentrować się na tym, co robi, myślę, że generalnie pozytywne opinie zamienią się w generalnie entuzjastyczne... (Andy)
Czego wszystkim, również sobie, życzę, choć nadzieja ma nikła.
Zapraszamy do lektury licznych relacji z koncertów Porcupine Tree w Polsce oraz wywiadu ze Stevenem Wilsonem.