Bez zbędnego owijania w bawełnę spróbujmy opisać pokrótce muzyczną zawartość nowej (ósmej już:
Orchid,
My Arms Your Hearse,
Morningrise, i tu robi się już bardzo gorąco,
Still Life,
Blackwater Park,
Damnation,
Deliverance i wreszcie
Ghost Reveries) płyty Opeth. Jeśli chodzi o stronę niemuzyczną, czyli tzw. teksty, to ponoć dotyczą one problematyki okultystycznej. Ani mnie to bawi, ani interesuje, toteż pozwolę sobie tematu nie poruszać, pozostawiając tę przyjemność znawcom zagadnienia. Wracając do muzyki: wielbiciele grupy ze stoickim spokojem stwierdzą najpewniej po chwili lektury, że wszystko znajduje się na swoim miejscu, czyli
stary dobry Opeth. I nie będzie to dalekie od prawdy, choć tylu drobnych nowinek, macek wyciąganych ku przeróżnym stylom i urozmaicających fabułę zabiegów - nawet jeśli umiejętnie, wręcz dyskretnie wkomponowanych w całość i najczęściej ledwie zauważalnych - nigdy chyba jeszcze u Opeth nie było. Z kolei nieobeznani z muzyką grupy mogą odkryć ze zdziwieniem, a może nawet z przerażeniem - zupełnie niepotrzebnym, jak dziwną grupą jest Opeth i jak kolorową, ale nie niekonkretną, zaznaczmy, muzykę wykonuje. Na tyle kłopotliwie różnorodną, by kolejny akapit przypominał stek bzdur.
A więc do (względnie "od") rzeczy:
Ghost Revieries to płyta zarówno - jednocześnie bądź symultanicznie - bardzo ostra i kojąco refleksyjna, toporna i wyrafinowana, ekstremalna i umiarkowana, poszukująca i zachowawcza, szorstka i melodyjna, piękna i, ekhm, brzydka, przynosi niepokój i ulgę, jest wreszcie nudna i niezmiernie ciekawa zarazem. Hola, jakże to! - powiecie, jeśli nie wcześniej, to choć przy tym ostatnim zestawieniu. Ano, nie jest tajemnicą, że Mikael Åkerfeldt, gdy już nazbiera pełną szufladę pomysłów (riffów, przebiegów akordów, melodii, tekstów, itd.), składa te muzyczne puzzle razem i tak powstaje nowy album Opeth. Poprzednio wystarczyło tych elementów na dwa świetne albumy. Tym razem, jak się wydaje, ciekawych pomysłów nie było na tyle, by jedna układanka była w pełni doskonała, a płytę wypadało powoli przygotowywać (prawie gotowy album okazał się też, przypuszczam, pomocny przy szukaniu nowego kontraktu). I stąd, obok rzeczy bezwzględnie ujmujących i dowodzących chyba wrodzonego talentu lidera Opeth, trafiają się niewiele bądź nic nie wnoszące wstawki, maskujące swe braki potęgą brzmienia bądź drobnymi udziwnieniami. I choć metalowa naparzanka i growling na przykład wcale nie są - technicznie rzecz biorąc - gorsze od tych na doskonałym pod tym względem
Deliverance, to jednak tamtej płyty niemal w całości słucha się z wyrazem bezgranicznego szczęścia w oczach (zaznaczam, że nie jestem ani w ułamku fanem metalu!), gdy tymczasem przy niektórych "ciężkich" fragmentach
Ghost Reveries, mających przecież dostarczać wrażeń najmocniejszych, zdarzało mi się przyłapać siebie nawet na lekkim ziewaniu. Przy czym kluczowe jest tutaj, zapewne nie do końca sprawiedliwe, przekonanie, że co przystoi większości (przedrostek-)metalowych kapeli, a w wielu przypadkach byłoby dla nich może i powodem do dumy, to unikatowej długowłosej szwedzkiej grupie Opeth zaszczytu przynosić nie może. Kontrprzykładem, żeby niejako zdefiniować oczekiwania, może być to, co dzieje się w bardziej przemyślanych momentach "Grand Conjuration" (szczególnie w przedziale 5:30-5:53!), czyli w większości utworu.
Najbardziej cieszą na tym albumie detale, i to nadzwyczaj często, ciekawe pomysły produkcyjne/brzmieniowe, melodie, przejścia słodycz/ogień i na odwrót. Jeśli mimo to całość jakby trochę rozczarowuje, to winne są temu fragmenty zbudowane zdecydowanie na niczym, niejako rozcieńczające wysokoprocentową zawartość - a niechby i była o kwadrans krótsza - bardzo dobrej bez nich płyty. Z dziesięciominutowego "The Baying of the Hounds" z łatwością można wykroić świetny utwór trwający minut pięć; obyłoby się bez ciągnącej się strasznie końcówki (całkiem niezłego) "Beneath the Mire" czy całej dwucyfrowej części "Reverie/Harlequin Forest" - aczkolwiek tu przynajmniej dzieją się ciekawe rzeczy z rytmem (doceńmy przy okazji ogólne znaczenie perkusji tudzież bębenków na płycie; zamysł, doskonałe brzmienie, rozłożenie w panoramie - burza oklasków za całokształt i dodatkowa fala aplauzu już za samą tylko, pojedynczą czy podwójną, stopkę!). Tych zbędnych zupełnie, krótszych i dłuższych, drobiazgów nie są może tragicznie ilości, ale wszyscy znamy powiedzenie o łyżce dziegciu w beczce miodu. Jest ono adekwatne tak do całego krążka, jak i chyba każdego z pojedynczych utworów. Ale mamy tu na szczęście bardzo wiele, aż trudno zliczyć czy, co gorsza, spisać, zagrania naprawdę doskonałe, dla których płytę warto poznać i które skutecznie uszlachetniają
Ghost Reveries, bez nich pozycję jak na tę grupę zaledwie "przyzwoitą". Cieszmy się więc z ich obecności i rzućmy garść przykładów, co by nie być gołosłownym.
Pozytywne uderzenie przynoszą już pierwsze sekundy płyty i bardzo szczególnego "Ghost of Perdition", a wkrótce potem fantastyczna wielogłosowa wokaliza z akustykiem w tle (2:46), przechodząca, bynajmniej nie płynnie, w ciężki riff z najbardziej charakterystycznym motywem albumu, czyli na przemian wspinającym się i schodzącym po skali
Darkness by her side... Zresztą dzieje się w "Ghost of Perdition" tak wiele, że krok zaledwie dzieli go od przekroczenia pewnego punktu krytycznego, za którym stałby się sztucznym, wręcz niezgrabnym zlepkiem pomysłów różnej, choć przeciętnie całkiem wysokiej, jakości (jest ich tak wiele, że obok świetnych wręcz musiały się trafić i słabsze, no i trafiły się). A tak, chyba dzięki doświadczeniu głównego kompozytora grupy, powstała jedna z najciekawszych kompozycji w dorobku Opeth. Przy czym chodzi mi tu nie tyle o wartościowanie, potrafię bowiem wskazać kompozycje lepsze na każdej z kilku poprzednich płyt, a na samym
Ghost Reveries bardziej sobie cenię choćby bezkompromisowe, autentycznie ponure "The Grand Conjuration", ale przede wszystkim mam tu na myśli sam fakt niezwykłego zagęszczenia akcji i tak umiejętnego jej prowadzenia, że choć słuchacz wiele czasu na oddech nie ma, to i śmierć przez uduszenie mu nie grozi.
Śpiew, obok perkusji i bębnów, dostarcza mi osobiście najwięcej radości w przeciągu każdorazowej godziny słuchania. Cieszy taki drobiazg jak wymiana tematów w "The Baying of the Hounds" (2:19), gdy przez krótki, ledwie uchwytny moment, mamy dwie linie wokalne. "Atonement" przynosi kolejną cudowną wokalizę, a obok niej bardzo ładny motyw gitary, przerywnik między zwrotkami, niestety zbyt często powtarzany - najpierw solo, potem z dublującymi go klawiszami. Dotyczy to zresztą nie tylko tego utworu. Na płycie dochodzi do co najmniej kilkunastu przypadków nadużycia świetnych oraz - co potwierdzałoby tezę o Åkerfeldtowym niedoborze riffów-puzzli - większości tematów przeciętnych (np. to dwuminutowe coś doklejone do "Atonement").
Wracając jednak do perełek: flażoletowe wyciszenie w "Reverie/Harlequin Forest" (4:08) to jeden z moich dwóch ulubionych momentów płyty, z piękną melodią wokalu oraz - typowo dla Akerfeldta niewiele znaczącymi (lub jeśli kto woli: wieloznacznymi) - nastrojowymi słowami. Na takie momenty się czeka, nie kilka minut utworu, ale te dwa lata dzielące kolejne wydawnictwa pod równie nastrojowo stylizowanym
szyldem Opeth. Bardzo zgrabnie wyszedł zespołowi niedługi (zaledwie pięć minut!), bawiący się różnymi klimatami "Hours of Wealth". Równie piękna jak część instrumentalną jest druga połowa utworu. Nieco minimalistyczna, z poruszającą wokalną kulminacją zakończoną perfekcyjną harmonią (3:32-3:45, ślad szkoły producenta trzech poprzednich płyt, bo nową wyprodukowali sobie sami).
Czego mi więc, przy całej rzece pozytywnych akcentów, brakuje do pełni szczęścia? Po pierwsze, wspomniany już brak "tego czegoś" po ciemnej stronie księżyca, czyli w większości fragmentów ciężkich, a więc całkiem sporej części albumu (biorąc pod uwagę tylko proporcje, wypada
Ghost Reveries postawić gdzieś w okolicy
Still Life, nieco w kierunku
Blackwater Park, a więc, technicznie, niemal ideał). Pewnie nie zabrzmi do szczerze z ust kogoś, kto na palcach jednej ręki potrafi wyliczyć "metalowe" zespoły, które robią na nim jakieś większe wrażenie, ale zbyt wiele tu wstawek "pośrednich", ni to naprawdę ciężkich, ni to z tych bardziej rockowych. Nie ma tu wielu zwracających uwagę "pajęczynek" akustycznej gitary, tak jak nie ma żadnego utworu z gatunku "spokojnych" nawet nie tyle na miarę niedościgłego "Benighted" (album
Still Life) czy imponującego "Harvest" (
Blackwater Park), ale choćby dorównującego co lepszym utworom z
Damnation (informacja dla nowicjuszy: jedyna na wskroś łagodna płyta Opeth, coś dla osób nieodwołalnie uczulonych na ostre gitary i growling, nawet jeśli w imponującym, doskonałym od kilku płyt, wykonaniu Åkerfeldta). Krótkie "Isolation Years" to piękne zakończenie płyty, szczególnie urokliwe wyszły zespołowi zwrotki, ale czy ta piosenka nie wydaje się wam nieco zbyt oczywista, typowa, wręcz wykalkulowana?
Napiszmy coś słodkiego i wzruszającego na koniec. Dla większej jasności można sobie włączyć pierwsze kilkanaście sekund
Damnation, nawet nie trzeba czekać na wejście wokalu.
Wieloakordowe pasaże, z tymi niezwykłymi zmianami tonacji i wciąż mnie zadziwiającym wykorzystywaniem skali chromatycznej, czyli znaki szczególne stylu Opeth i jedne z największych osiągnięć grupy, swoisty
trademark Åkerfeldta, zastąpione zostały przez połamane, niemelodyjne, a dość często zaledwie jedno-dwuakordowe riffy, zorientowane głównie na kombinowanie z rytmem (znów Martin Lopez, jak on fajnie mówi po angielsku). W takiej sytuacji nawet ta niekoniecznie wybitna progresja akordów z "The Grand Conjuration", powtórzona chyba z pięćdziesiąt razy, potrafi wzbudzić szczery entuzjazm.
Przyjęty niedawno do zespołu klawiszowiec, Per Wiberg, zwykle pozostaje w tle, odciążając nieco gitary i dodając muzyce głębi. Rzadziej podrzuca coś siebie, jak "wschodni" motyw otwierający "Beneath the Mire". Zapomnijcie jednak o wyrafinowanych nawiązaniach utworu "Bleak" z
Blackwater Park, raczej ogólnym klimacie niż jednoznacznie kojarzących się melodyjkach. Może i bardzo szybko i przyjemnie ów klawiszowy temat wpada w ucho, ale po kilku przesłuchaniach zaczyna drażnić. Gdyby Andrew Latimer w podobny sposób inspirował się irlandzkim folkiem nagrywając pamiętne
Harbour of Tears, to byłaby to jedna z jego najsłabszych płyt (a nie najlepsza, zabijcie mnie). Sympatycznie, dla odmiany, wyszło Wibergowi wypełnienie wyciszenia w "The Baying of the Hounds" (3:20 i dalej - perkusja, bas i plumkanie klawiszy), przygotowujące do chyba najładniejszej partii wokalnej płyty: nieskończenie tęskny śpiew na tle pulsujących zgodnie stopki i basu oraz, wtrącanych tu i ówdzie, potarganych dźwięków gitary. Cudo.
Wystarczy chyba już tych akapitów, mających po części pokazać, że na płycie dzieje się dużo - sporo dobrego, trochę nijakiego i odrobinę złego - czas na podsumowanie. Nie jest to płyta ani tak liryczna, melodyjna i wzruszająca jak doskonałe pod względem kompozycyjnym
Still Life (niemal idealna - gdyby tylko nieco poprawić brzmienie...). Nie ma tak perfekcyjnie dobranych proporcji jak w przepiękny sposób ponure i tajemnicze
Blackwater Park (gdyby tak odjąć jeden utwór...). Nie jest też tak wstrząsająco potężna i przepełniona muzyczną treścią jak
Deliverance (gdyby... no właśnie, gdyby co?). Ma raczej wszystkiego po trochu, ale zamiast płyty łączącej zalety poprzedniczek, wyszedł raczej kompromis, któremu - właśnie wszystkiego po trochu - brakuje. To płyta bardzo różnorodna i wiele obiecująca, część z tych obietnic nie doczeka się jednak spełnienia mimo kolejnych przesłuchań, których z czasem będzie zresztą coraz mniej (co zupełnie nie dotyczy wydawnictw od
Still Life w górę). Cóż, czasem trzeba sobie zrobić przerwę od nagrywania płyt wyjątkowych. Choć zrobili już więcej, niż ktokolwiek mógłby oczekiwać, a nie daj Boże wymagać, wciąż mam nadzieję - czy to nie nazbyt wielka naiwność, czy to w ogóle jest możliwe? - że Opeth swój najlepszy album ma jeszcze przed sobą. Pod względem muzycznym, rzecz jasna, bo wybór tematyki tekstów
Ghost Reveries jest nie do pobicia.
PS. Jeśli powyższy tekst wydaje się, nawet jak na mnie, mocno zagmatwany i przydługi, a zdania nazbyt wielokrotnie złożone, winny temu
Kafki, za uleganie wpływowi którego przepraszam, lekturę jednocześnie polecając.