1. Deadwing 2. Shallow 3. Lazarus 4. Halo 5. Arriving Somewhere But Not Here 6. Mellotron Scratch 7. Open Car 8. The Start of Something Beautiful 9. Glass Arm Shattering
Całkowity czas: 60:00
skład:
Steven Wilson - gitary, śpiew;
Richard Barbieri - instr. klawiszowe;
Gavin Harrison - instr. perkusyjne;
Collin Edwin - bas;
Gościnnie
Mikael Akerfeldt i Andrew Belew - śpiew.
Porcupine Tree jest dla mnie (z pewnością także dla wielu z was) zespołem bardzo ważnym. Nie napiszę nic odkrywczego jeśli stwierdzę, że jeżozwierze stanowią jedno z ciekawszych muzycznych zjawisk lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Bardzo miło wspomina się czasy zauroczenia płytami „The Sky Moves Sideways”, niezapomnianą „Signify” czy też poruszającego koncertowego albumu „Coma Divine”.
Gdy w 2003 roku usłyszałem In Absentię – czar prysł. Mocno się wtedy na Stevenie i jego kompanii zawiodłem. Ale każdemu może zdarzyć się wpadka...
Na najnowszy album jeżozwierzy czekałem z zaniepokojeniem, ale też nadzieją, że może Porcupine Tree jednak zawróci z obranej przez siebie muzycznej drogi. Singiel promocyjny - „Shallow” nie napawał optymizmem, z ocenami należało jednak wstrzymać się do momentu wysłuchania całej płyty, co wreszcie stało się...
Najpierw o minusach:
Nie przekonują mnie na Deadwnig przede wszystkim krótsze kompozycje: Shallow, Open Car i Halo. Mam wrażenie, że są to najzwyczajniejsze w świecie wypełniacze – brakuje im chyba nieco świeżości. Tego typu kawałki zdecydowanie lepiej wyszły Porcupine Tree na „Lightbulb Sun”. Nieco cieplejsze uczucia budzi spokojna ballada Lazarus. Nie pomogła „Deadwing” nawet obecność na tej płycie Adriana Belew i Mikaela Akerfeldta.
A teraz o plusach:
Lepiej wypadają dłuższe utwory. Atmosfera, za którą zawsze kochałem Porcupine Tree przetrwała w zdecydowanie najjaśniejszym punkcie „Deadwing” - dwunastominutowej kompozycji „Arriving Somewhere But Not Here ” oraz w niewiele jej ustępującemu kawałku „The Start Of Something Beautiful”. Dla tych dwóch utworów na pewno warto przynajmniej poznać najnowszą płytę Wilsona i spółki... Szkoda, że jest ich tak mało.
Wielokrotne wysłuchanie trwającego 60 minut „Deadwing” pozwoliło dojść do smutnego wniosku – z jeżozwierzami jest kiepsko. Nie wiem dokąd właściwie Steven Wilson prowadzi Porcupine Tree. Nie jest to już psychodeliczny czy też progresywny rock, który w Porcupine kochałem, nie pachnie to również ani metalem ani popem. Mam wrażenie, że Porcupine Tree zabrnęło w ślepą uliczkę.
Gdy słucham gdzieniegdzie zachwytów nad tą płytą czuje się jak bohater gombrowiczowskiej powieści Ferdydurke, na pamiętnej lekcji polskiego. Spędziłem z tym albumem sporo czasu, próbując się do niego przekonać. Nie skutkowało. Mogę więc tylko zapytać: „Jak zachwyca, skoro nie zachwyca?”. To jest taka „zwykła” płyta, którą wkrótce pokryje kurz. Tymczasem Porcupine Tree nagrywało już przecież krążki „niezwykłe”.
Jedyna nadzieja w tym, że może tylko mnie dopadło schorzenie polegające na tym, że narzekam na tą płytę. Być może wy polubicie „Deadwing”. Póki co wolę włączyć Siginify...
P.S. Może i za dużo w tej recenzji idealizowania przeszłości i narzekania na zmiany... W końcu niejeden już zespół zmieniał swą muzyczną drogę. Trzeba się chyba pogodzić z faktem, że Deadwing to po prostu inne, nowe Porcupine Tree.