Nie od dziś wiadomo, że Grecja dobrą muzyką stoi, także tą ciężką, metalową. A jedną z formacji, pochodzących z będącego kolebką naszej europejskiej cywilizacji kraju, jest ateński skład Mother Of Millions. Takie jak niebanalne są ich korzenie, jest i przesłanie wynikające z oryginalnej nazwy. Ta pochodzi od rośliny, żyworódki wąskolistnej, nazywanej Matką Milionów, ze względu na niekontrolowaną reprodukcję. Z tego też powodu oraz faktu jej toksyczności muzycy w jednym z wywiadów stwierdzili, że jest ona swoistą metaforą współczesnego społeczeństwa. Nieprzypadkowo też pewnie liryczne przesłanie jest u nich równie ważne, zawsze ubierane w formę konceptów, jak na Sigmie, która skupiała się na ciszy jako stanie bezwładności, czy jej kontynuacji, albumie Artifacts, opowiadającym o ideach i sentymentach jako obiektach o rytualnej wartości. Grupa doświadczyła też na swojej muzycznej drodze wielkiego dramatu - podczas koncertu promującego płytę Artifacts, w czerwcu 2019 roku, zmarł na scenie ich klawiszowiec, Makis Tsamkosoglou. Po tym traumatycznym wydarzeniu zespół postanowił jednak kontynuować karierę, już jako kwartet, a symbolicznym powrotem do życia była EP-ka Orbit - introspekcyjny i poruszający materiał poświęcony pamięci Makisa, na którym grupa dzieliła się wszystkimi emocjami, które towarzyszyły temu tragicznemu wydarzeniu a samo nagranie traktowała jako uzdrawiające doświadczenie w procesie restartu.
Nie ukrywam, że od wydanego w 2017 roku albumu Sigma (po raz pierwszy przez wytwórnię ViciSolum Productions, w której stajni są po dziś dzień) jestem ich wielkim fanem i miałem przyjemność na naszych łamach pisać o kolejnych ich wydawnictwach [Artifacts (2019) i Orbit (2022)]. Z dużą przyjemnością sięgnąłem zatem po ich najnowsze dzieło, Magna Mater, które światło dzienne ujrzało w miniony piątek, 4 października.
I po raz kolejny jest na nim niebanalnie i wręcz mistycznie pod względem lirycznym. Tym razem zespół mówi o stłumionych emocjach. A sama Magna Mater – wszak w wierzeniach wielu kultur to główne bóstwo występujące pod wieloma innymi nazwami (Bogini Matki, Wielkiej Bogini, Wielkiej Macierzy, Matki Ziemi) – to w naszych umysłach miejsce, do którego idziemy, aby przetwarzać nasze emocje. Tytułowy utwór skupia się na przykład na akceptacji śmierci i jest napisany w formie modlitwy: Matko całej ludzkości, pobłogosław moje serce i duszę opatrznością, rozświetl moją niekończącą się noc…
A jak jest muzycznie? To z pewnością ich najcięższa i najbardziej metalowa płyta. Dodam tu, mniej wtajemniczonym, że Grecy klasyfikowani są jako szeroko rozumiana formacja progresywno metalowa. Jednak poziom emocji w ich muzyce, niesamowitych, przejmujących melodii, dramatycznych i wzniosłych partii wokalnych George’a Prokopiou oraz przestrzennej melancholii połączonej z ogromnym ciężarem gitarowych riffów, zawsze był ogromny i wręcz ujmujący. Nie inaczej jest na Magna Mater, po raz kolejny niezbyt długim materiale, wpisanym w niespełna trzy „winylowe” kwadranse. I to bardzo dobrze, bo tu nie ma dłużyzn, a artyści przygotowali w ciągu tych trzech minionych lat prawdziwą esencję swojego stylu. Dlatego trudno tu coś wyróżniać. Choć z drugiej strony, otwierający całość znakomity i wyważony Inside jest absolutnie reprezentatywny dla całego albumu. A zaraz po nim atakują „wściekłym, metalicznym brudem” w Feral i majestatycznym mistycyzmem w tytułowym Magna Mater. Z kolei w Celestial mamy tak pełne muzycznej nostalgiczności zwolnienia, że aż trudno się nie wzruszyć. Co ciekawe, w tych momentach nad wszystkim unosi się duch norweskiego Leprous i jego wokalisty, Einara Solberga. Cóż, miało nie być wyróżniania a jednak się nie udało… W każdym razie, cała płyta naprawdę porusza i idąc bardzo na skróty… jeśli kochacie na przykład granie Leprous, Soen, Katatonii, czy nawet naszego Here On Earth, warto dać im szansę. Ta zresztą pojawi się już 27 października w krakowskim klubie Garage Pub, kiedy to Grecy zagrają jedyny koncert w Polsce promujący tę płytę. Ja już przebieram nóżkami.