Trasa promująca “Radio KAOS” trwała trzy miesiące i objęła wyłącznie Amerykę Północną (na sam koniec Roger i spółka zagrali dwa koncerty w Londynie). Miała miejsce w drugiej połowie 1987 – a więc w tym samym czasie, gdy po Ameryce Północnej podróżował David Gilmour z Pink Floyd. No cóż – nietrudno się domyśleć, czyje koncerty przyciągały więcej publiczności. Pomimo wyjątkowo efektownej oprawy, jaką nadał Roger swoim koncertom, pomimo bardzo dobrej formy towarzyszącego mu zespołu więcej osób chciało zobaczyć Floydów, znacznie więcej też kupowało „A Momentary Lapse Of Reason” niż „Radio KAOS”. Dodajmy do tego pasma porażek ostatecznie przegrany sądowy spór o prawo do nazwy zespołu – i stanie się jasne, że w roku 1987 Roger Waters miał powód, by być wyjątkowo zgorzkniałym.
W pewnym wywiadzie, latem 1989, Rogera zapytano, czy kiedyś jeszcze publiczność usłyszy na żywo „The Wall”. Waters stwierdził, że chętnie, ale dopiero gdy runie Mur Berliński. Wkrótce nadeszła Jesień Ludów i Roger Waters postanowił spełnić swoją obietnicę. Wielki plenerowy koncert na ziemi niczyjej pomiędzy Bramą Brandenburską a Leipziger Platz, 250 tysięcy widzów na miejscu plus miliony przed telewizorami, w roli głównej Roger Waters, wykonujący dzieło życia – „The Wall” w miejscu, gdzie jeszcze rok wcześniej rozciągał się Mur Berliński, gwiazdy tak młodszego (Scorpions, Bryan Adams, Cyndi Lauper, Sinead O’Connor, Paul Carrack), jak i starszego (Van Morrison, Joni Mitchell, The Band – bez Robbiego Robertsona, Marianne Faithfull) pokolenia fanów (nie wszystkich, których wymarzył sobie Waters, udało się ściągnąć – Eric Clapton nie chciał więcej słyszeć o koncertowaniu z Rogerem, Peter Gabriel i Bruce Springsteen byli nieuchwytni, a gdy ogłoszono datę koncertu, okazało się, że koliduje ona z wcześniejszymi zobowiązaniami Joego Cockera i Roda Stewarta), orkiestra stacjonujących w NRD oddziałów Armii Czerwonej, wielki show, animacje, filmy, nadmuchiwane figury, transmisja na żywo do ponad 50 krajów, zapis audio i wideo, zyski przeznaczone na cele charytatywne – czyż jest lepszy sposób, by pokazać światu, kto tak naprawdę zasługiwał na prawo do nazwy Pink Floyd? Czy jest lepsza okazja odniesienia spektakularnego solowego sukcesu, przerwania pasma porażek w iście imponującym stylu? Ponoć Roger zastanawiał się nad powierzeniem odegrania solówki w „Comfortably Numb” Davidowi Gilmourowi, co byłoby znakomitą demonstracją, kto w zespole Pink Floyd pociągał za wszystkie sznurki, a kto był jedynie gitarzystą, ośmielającym się sięgnąć po coś, co mu się nie należało. Ostatecznie pozostała trójka muzyków zespołu obejrzała koncert w telewizji.
Koncert zaplanowano na 21 lipca 1990; oprócz samego występu, Waters postanowił też na wszelki wypadek zarejestrować próbę generalną dzień przed koncertem, co okazało się potem ze wszech miar trafną decyzją. Na miejscu stawiło się 250 tysięcy fanów; dodatkowo tuż przed rozpoczęciem koncertu otwarto bramy dla publiczności bez biletów, dzięki czemu widowisko obejrzało dodatkowo co najmniej 100 tysięcy osób.
Od strony muzycznej, widowisko chwilami nieco odbiegało od tego, co znamy już z płyty studyjnej. „Another Brick In The Wall (Part 1)” zawiera solo na saksofonie, „Part 2” wydłużono o solówki gitarowe i klawiszowe, a "Part 3" o instrumentalny fragment znany jako "The Last Few Bricks", w “Mother” dołożono bardzo fajną partię akordeonu, w finale “Goodbye Blue Sky” mamy solówkę na flecie. „Empty Spaces” – choć w opisie albumu nie ma o tym wzmianki – połączono z „What Shall We Do Now”, pominiętym w wersji studyjnej. Nieco rozbudowano (o solówkę gitarową) „Nobody Home”. „Comfortably Numb” ma po gitarowym solo dodaną repryzę drugiego refrenu. Nie ma „The Show Must Go On”, a „In The Flesh” zyskało (jeszcze bardziej) monumentalne, orkiestrowe otwarcie. „Run Like Hell” Roger Waters, niestety, zaśpiewał sam. Niestety, bo – pamiętając świetne duety Gilmour-Pratt na koncertach Pink Floyd – „Run Like Hell” niesamowicie wypadłoby w duecie Waters-Bryan Adams. Świetnie wypadła scena rozprawy sądowej, zwłaszcza Tim Curry jako prokurator, Ute Lemper jako żona (co ciekawe w „The Thin Ice” odgrywała rolę matki bohatera) i Albert Finney jako sędzia. Na finał zaś, zamiast „Outside The Wall”, Waters zaproponował „The Tide Is Turning” wykonaną przez wszystkich występujących tego dnia na scenie wokalistów.
Jak to wypada na płycie? Pomijając jedyną wpadkę, groteskowo wręcz wykonany przez Jerry Hall monolog dziewczyny z „One Of My Turns”, bardzo dobrze. Rick DiFonzo, Andy Fairweather Low i Snowy White bardzo udanie zastępują Gilmoura, od strony wokalnej też trudno mieć zastrzeżenia: może jedynie Cyndi Lauper jako uczennica wypada nazbyt histerycznie, a Rick Danko i Levon Helm średnio pasują do refrenu „Mother” (właściwie czemu tej partii nie zaśpiewała Marianne Faithfull?). Za to znakomicie wypadł Bryan Adams, zwłaszcza w „Young Lust”; powtórzę się: wielka szkoda, że zabrakło go w „Run Like Hell”. Równie dobrze wypadają Sinead O’Connor i Joni Mitchell, w „Hey You” błyszczy Paul Carrack, a w refrenie „Comfortably Numb” rehabilitują się panowie z The Band, wykonując ładny duet z Vanem Morrisonem.
I tutaj docieramy do głównego problemu „The Wall Live In Berlin”. Bo ten, kto miał okazję oglądać koncert na żywo, bezpośrednio bądź za pośrednictwem transmisji TV, wie, że tak dobrze to wcale a wcale nie wyglądało. Źle podłączony sprzęt spowodował, że podczas „The Thin Ice” wybiciu uległ bezpiecznik i zapadła głucha cisza. Zanim wszystko prawidłowo podłączono, muzycy byli już w połowie kolejnego utworu… Podczas „Mother” znów sprzęt nagłaśniający odmówił posłuszeństwa, do tego forma wokalna niektórych gości była, mówiąc delikatnie, nieszczególna (Rick Danko i Levon Helm, jak opisywał to nieodżałowany Tomasz Beksiński, zawodzili jak marcowe koty, Van Morrison również był w mocno przeciętnej formie, dzięki czemu „Comfortably Numb” w trójkę zarżnęli wręcz pokazowo, a rozłożone problemami z nagłośnieniem „Mother” już sami Rick i Levon całkowicie dobili, do tego Cyndi Lauper rzucała się i piszczała niczym rozdziewiczana czternastolatka). A na płycie? Czysto, elegancko, bez jakichkolwiek problemów technicznych, harmonie wokalne perfekcyjne, głosy czyste, klarowne, Lauper ekspresyjna, ale nie histeryczna – przydało się nagrywanie próby generalnej przed koncertem i ponowne odegranie show w środku nocy. OK – zatuszowanie najbardziej bolesnych potknięć i wpadek można zrozumieć, ale lista utworów poddanych studyjnej kosmetyce była długa: nie wiadomo dlaczego poprawiane i nagrywane na nowo sola gitarowe i klawiszowe czy liczne partie wokalne… W sumie otrzymaliśmy doskonały (choć w wersji wideo niekoniecznie – śpiewającego przez megafon Watersa słychać, ale na ekranie można wypatrzeć, że dopiero podnosi megafon z podłogi, a znawcy kręcili głowami, widząc, że akordy wygrywane na ekranie przez muzyków czasem za nic nie pokrywają się z tymi słyszanymi w głośnikach) zapis dalekiego od doskonałości koncertu. Płytę chwilami bardziej studyjną, niż koncertową. W sumie: na pewno jest to interesujący dokument, ciekawa rejestracja nietypowego koncertu, z którą warto się zapoznać, ale której jednak szkodzi przesadna studyjna kosmetyka i liczne poprawki. Za tą przesadę w poprawianiu tego, co nie zawsze poprawiania potrzebowało – niestety, będzie o jedną gwiazdkę mniej.