Trzej muszkieterowie – odcinek I.
John Symon Asher Bruce (*14.05.1943) miał okazję grać z jednym z największych nowatorów w historii rocka jako muzyk The Graham Bond ORGANisation. Przez pewien czas był nawet prawą ręką Bonda; jego karierę w tym zespole zakończył ostry konflikt z jego perkusistą. Peter Baker (*19.08.1939) miał wyjątkowo gwałtowny charakter, Bruce był niewiele spokojniejszy i w efekcie basista i perkusista z byle powodu skakali sobie do oczu albo manipulowali przy instrumentach i nagłośnieniu, by ten drugi wypadł jak najgorzej. Gdy Bruce został w końcu usunięty z ORGANisation (on i Baker zostali zaproszeni przez Marvina Gaye’a do zespołu akompaniującego na trasę po USA, ale Bruce odmówił z uwagi na zbliżający się ślub z Janet Godfrey; Baker się wściekł i panowie się w końcu pobili na scenie), po prostu nie przyjął tego do wiadomości i nie podpisał dalej przyjeżdżał na koncerty, aż w końcu Baker przystawił mu do gardła nóż i kazał się więcej nie pokazywać. Bruce (wtedy już Jack) wylądował na pewien czas u Mayalla w Bluesbreakers i w okazjonalnym kombo Powerhouse. W obu tych zespołach miał okazję poznać się z pewnym gitarzystą.
Eric Clapton (*30.03.1945) porzucił Yardbirdsów w niezbyt dobrym momencie, przysłowiowe pięć minut przed tym, jak „For Your Love” stało się sporym przebojem po obu stronach Atlantyku. W zespole Mayalla wyrobił sobie markę najlepszego bluesowego gitarzysty na Wyspach; ambitnemu gitarzyście to jednak nie wystarczało, a ściśle bluesowe brzmienie Bluesbreakers szybko zaczęło go ograniczać. Clapton coraz bardziej nosił się z pomysłem założenia własnego zespołu. Po jednym z koncertów Eric przyjął ofertę zabrania się do Londynu z jednym ze swoich zaprzysięgłych fanów w jego samochodzie, zwłaszcza że jego umiejętności jako perkusisty bardzo cenił… Gdy do tego ów fan – Peter (czy raczej Ginger) Baker – zaczął mówić o pomyśle założenia własnego zespołu (jako że Graham Bond z pomocą heroiny właśnie wszedł w wyjątkowo pokręcony, mistyczno-okultystyczny okres działalności artystycznej i współpraca z nim robiła się coraz trudniejsza), klamka zapadła. Na tego trzeciego Clapton, nieświadomy gorących relacji między Bakerem a Bruce’em, zaproponował właśnie Jacka, co ponoć omal nie skończyło się lądowaniem na przydrożnym drzewie. Tym niemniej, panowie na jakiś czas zakopali topór wojenny i aktualny basista grupy Manfreda Manna uzupełnił skład nowego zespołu – jak to jeden z panów stwierdził, skoro są śmietanką brytyjskiego blues-rocka, to nazwa może być tylko jedna – Śmietanka. Cream.
Oficjalnie panowie zadebiutowali na scenie w Windsorze 1 sierpnia 1966, podczas festiwalu bluesowo-jazzowego. Oficjalnie, bo tak naprawdę Baker, Bruce i Clapton jako Cream wyszli na scenę po raz pierwszy w klubie Twisted Wheel w Manchesterze 29 lipca 1966. Choć na scenie grywali wtedy głównie bluesowe standardy, spotkali się z bardzo gorącym przyjęciem. Zresztą standardy stopniowo ustępowały miejsca autorskim kompozycjom, do tego panowie z czasem coraz lepiej zgrywali się ze sobą, co owocowało długimi, swobodnymi improwizacjami.
Już w lipcu 1966 panowie zaczęli pracę w studio. Z rejestrowanych w przerwach między koncertami nagrań zestawiono debiutancki album, który trafił na rynek brytyjski już 9 grudnia. Zestawiono co nieco dyskusyjnie – o ile taki „The Coffee Song” faktycznie niczym wyjątkowym się nie wyróżniał i jego zesłanie na wydany jedynie w Szwecji singel z „Wrapping Paper” (zresztą pierwotnie panowie nie chcieli w ogóle wydawać „The Coffee Song”, ale firma zadecydowała) jak najbardziej można zrozumieć, tak pominięcie jazzującego „Wrapping Paper”, eksponującego tą bardziej melodyjną, nastrojową stronę Cream i ciekawie nawiązującego do muzyki kabaretowej okresu międzywojennego, mogło już nieco dziwić (choć z drugiej strony, ani Clapton, ani zwłaszcza Baker nie znosili tego utworu). Jeszcze bardziej zaskakiwało pominięcie jednego z najlepszych i najbardziej popularnych (w UK) singli Cream, psychodelicznego „I Feel Free”. Amerykanie w swojej edycji dostali co prawda „I Feel Free”, ale na zasadzie machniom – w zamian wytwórnia usunęła „Spoonful”, przywrócone dopiero w kolejnych amerykańskich wydaniach.
„Fresh Cream” rzuca do dziś długi cień – bo pierwsza rockowa supergrupa, bo pierwsze power trio, bo to z tej płyty będą garściami czerpać już niedługo muzycy hardrockowi, psychodeliczni i metalowi. Z jednej strony jest w tym nieco przesady (w określeniu płyty mianem wielkiego rockowego monumentu na pewno – zwłaszcza że panowie już wkrótce nagrają lepsze płyty), z drugiej – na pewno jest to ważna płyta. Z jednej strony jest mocno osadzona w bluesie, ale nie jest to taki ortodoksyjny, konserwatywny blues-rock, jaki był wtedy popularny – sekcja rytmiczna Baker-Bruce chętnie nadaje całości luźny, jazzowy feeling, co słychać zwłaszcza w centralnym fragmencie płyty, odjazdowo rozimprowizowanym „Spoonful” Williego Dixona. Choć w tym numerze błyszczy też Clapton – jego zakręcone, sfuzzowane, rozimprowizowane partie były niewątpliwie punktem wyjścia dla odlotowców spod znaku psychodelicznego rocka. Właśnie – to jest trio w pełnym tego słowa znaczeniu, nie tak jak wcześniej w rocku bywało, gdzie sekcja rytmiczna z reguły trzymała rytm, tutaj basista i perkusista szaleją na równi z gitarzystą, co słychać choćby w czadowej przeróbce „Cat’s Squirrel”. Zresztą w utworze finałowym – przeróbce własnej kompozycji „Camels And Elephants” – główną rolę odgrywa kompozytor: Ginger Baker posłużył się napisaną przez siebie wcześniej i trochę przerobioną melodią, traktując ją jako punkt wyjścia i kodę dla rozbudowanej solówki perkusyjnej, bodaj pierwszej w historii rocka utrwalonej na płycie studyjnej.
Baker podpisał jeszcze jeden utwór – „Sweet Wine”, ciekawy i zakręcony (zwrotka jest zadziorna, a refren ciepły i melodyjny), za resztę autorskich utworów odpowiadał Bruce. I zaprezentował się jako wyjątkowo wszechstronny kompozytor – z jednej strony rockowe, zadziorne „N.S.U.”, z drugiej ciężkie, powolne, blues-rockowe „Sleepy Time Time”, na którym z pewnością wychował się niejeden hardrockowy zespół z przełomu lat 60. i 70., z kolejnej „Dreaming” – łagodny, delikatny, psychodelizujący walczyk… Zresztą takie stylistyczne rozbujanie będzie już znakiem rozpoznawczym studyjnych płyt Cream. Jedynie Clapton niezbyt uaktywnił się jeszcze jako kompozytor: zaproponował jedynie melodyjne, lekko oscylujące w stronę popu odczytanie „Four Until Late” Roberta Johnsona, trochę jakby zapowiadające już solowe albumy Erica z lat 70. Jedynie w tym utworze także stanął przed mikrofonem; wszystkie pozostałe utwory zaśpiewał Jack Bruce.
„Fresh Cream” przyniósł sporo utworów, które już na stałe zapiszą się w koncertowym repertuarze Bruce’a i spółki („N.S.U.”, „Sleepy Time Time”, „Spoonful” i kolejna energiczna blues-rockowa adaptacja, „I’m So Glad” Skipa Jamesa). Został też ciepło przyjęty przez publiczność (6. miejsce na Wyspach i 39. po drugiej stronie Kałuży). Szybko znalazł też swoje miejsce w historii rocka, a z perspektywy prawie pół wieku ciągle jawi się jako bardzo udany, efektowny debiut trójki muzyków, która łamała kanony i ograniczenia jak nikt wcześniej i niewielu później. Osiem gwiazdek, bo panowie już wkrótce nagrali parę jeszcze ciekawszych i jeszcze lepszych płyt.