Budka Suflera na kolejnych płytach zawsze starała się wyłapywać to, co w światowym – czytaj: anglosaskim – rocku aktualnie najciekawsze. Debiut – inna rzecz, że kilka lat po fakcie – ładnie wykorzystywał hard rock i wczesny rock progresywny przełomu lat 60. i 70. Płyta druga, nie do końca udane „Przechodniem byłem między wami…” to już druga połowa lat 70. i art rock podniosły, pełen kombinacji, zmian nastroju, poszukiwań, nie zawsze udanych (dość wspomnieć chaotyczną „Najdłuższą drogę”). „Ona przyszła prosto z chmur” szła tą samą ścieżką, jaką w tym czasie kroczyło choćby Genesis, a którą wkrótce miało podążyć choćby Yes: sporo syntezatorów, budujących gęste tło i prowadzących melodię, ładne, chwytliwe, zapadające w pamięć melodie i tematy, do tego dłuższa, urozmaicona, bardziej ambitna forma. Kolejna płyta Budki znów to nawiązanie do tego, co w tym czasie było modne w szerokim, rockowym świecie. A tam – za sprawą choćby Stinga i jego The Police – wybuchła nowa fala.
Na „Za ostatni grosz” elektroniki jest mniej niż na „Ona przyszła prosto z chmur”. Nie ma bogatych, pastelowych, gęstych syntezatorowych partii, którymi Lipko tak bogato nasycił poprzedni album. Instrumenty klawiszowe słychać nadal – choćby w opartej na żwawej partii fortepianu „Teraz rób co chcesz” – ale dominuje nowofalowy, oszczędny rock. Z prostymi, acz efektownymi zagrywkami gitary, z utworami opartymi na efektownych fakturach basowych – dość posłuchać partii gitary basowej w utworze tytułowym (na dobrą sprawę teraz wychodzi, jak dobrego basistę straciliśmy w osobie Andrzeja Ziółkowskiego…). Nie brakuje aluzji do rock’n’rolla – to rzecz jasna w dynamicznym utworze „Rock’n’roll na dobry początek”. Nie brakuje hard rocka – jak w opartym na konkretnym, ostrym riffie gitary finałowym, rozpędzonym utworze „Memu miastu na do widzenia”. Nie brakuje ładnych, zapadających w pamięć melodii – to choćby w „Wszystko to widział świat” czy „Roku dwóch żywiołów”, ładnej, trochę kinksowskiej piosence jakby żywcem zapożyczonej z albumu „Ona przyszła prosto z chmur”.
Właśnie – piosence. Na tej płycie wyraźnie zaznacza się zmiana podejścia Lipki do komponowania: zamiast bardziej złożonych struktur, zamiast rozbudowywania kompozycji kładzie nacisk na stworzenie ładnej, zwięzłej, ale nie kiczowatej piosenki. Bez niepotrzebnego komplikowania. Dość wspomnieć, że to pierwsza płyta Budki bez większej formy: najdłuższy utwór ma raptem 5 minut i 18 sekund. A i teksty stały się bardziej przyziemne: choćby w utworze tytułowym – swoistym signum temporis, opisie zagmatwanej codzienności Polski AD 1982.
Zwarta (35 minut), spójna, fajna płyta. Jak najbardziej do posłuchania. (Mam nadzieję że w remasterowanej edycji znajdzie się miejsce na – znane z pirackich wydań – trzy kompozycje Jana Borysewicza.)