Trzydzieści cztery już lata minęły, odkąd jeden z najbardziej zasłużonych zespołów polskiego rocka wydał swoją pierwszą płytę. Jak ćwierkają ptaszki – na trzydziestą piątą rocznicę przełomowego debiutu zespół szykuje niespodzianki. Z tą – jak dla mnie – najistotniejszą, na czele: reedycją całego katalogu grupy na zremasterowanych CD. W związku z czym, pozwolę sobie opowiedzieć o kilku wartych uwagi pozycjach z obszernego dorobku grupy.
Zacznijmy więc od płyty, która na CD miała kilka edycji. Trudno obecnie dostępnych (pojedynczy egzemplarz CD TA Music z 1993 roku na allegro na chwilę pisania tego tekstu – trzy dni przed końcem aukcji – osiągnął kwotę 104 zł), wydanych w małych nakładach. Pozycji monumentalnej, bezsprzecznie najlepszej w dorobku zespołu. Mowa oczywiście o debiucie z roku 1975.
„Cień wielkiej góry” to jeden z najlepszych albumów polskiego rocka. Jak nierzadko bywa w przypadku debiutów: świeży, pełen energii, pomysłów, brawury. Efektownie łączący hard rock i rock progresywny. Z pokłonem w stronę Wielkich. I tym bardziej bolesna to strata, że tak trudno dostępna to pozycja.
Zaczyna się od – znanego chyba każdemu – utworu tytułowego. Kompozycji, która na swój sposób zakreśliła styl Budki na tę i następną płytę. Chętnie (kiedyś) puszczaną w radiach. Majestatyczne, niespieszne tempo. Nastrojowy, elegijny wstęp uroczo dobarwiony śpiewem Alibabek. Dodające ekspresji wejścia gitary elektrycznej i śpiewu Cugowskiego, przypominającego wczesne wokalne szaleństwa Joe Cockera. I efektowny, wyprowadzony z drugiej części beatlesowskiego „Hey Jude” finał… Podniosła, majestatyczna, znakomita kompozycja.
A dalej bynajmniej nie jest gorzej. „Lubię ten stary obraz” to utwór dwuczęściowy: ze spokojniejszym początkiem i żywym, hardrockowym rozwinięciem. Z efektowną partią gitary elektrycznej. Z dodającymi szwungu elektrycznymi organami Marka Stefankiewicza. Wciąż naprzód iść, czasu nie mieć na zmęczenie. Wyszczerbić miecz, lecz czyste mieć sumienie. To jest lepszy świat, który w swoich ramach trwa… Do tego dyskretne zapożyczenia ze „Schizofrenika” Crimsonów i z „Into The Fire” Deep Purple. Ten hardrockowy kurs podtrzymuje zwięzły i krótki „Samotny nocą”: konkretne, chwytliwe granie, znów ze stylowym współgraniem gitary i organów.
„Jest taki samotny dom”… Chyba znów: każdy słyszał. Swoista minisuita, trochę teatr rockowy. Historia, jak z romantycznej ballady: samotny wędrowiec, noc, burza, opustoszały dom, który nagle w środku nocy wypełnia się zjawami… Majestatyczny utwór, ze zmianami tempa i nastroju. Z efektowną kulminacją. I absolutnie bajkowym fragmentem, gdy nagle w środku kompozycji Alibabki śpiewają: a po nocy przychodzi dzień… I ciarki po krzyżu. Pięć minut klimatu i niesamowitości, o jakiej tysiące dzisiejszych gotów mogą sobie tylko marzyć.
Strona B to jedna zwarta kompozycja. Jakby sumująca to, co działo się przez pierwsze dwadzieścia minut. Bo i jest tu sporo podniosłego nastroju. I znów ładnie Cugowskiego uzupełniają Alibabki („Karnawał za bramą lwów”). I chwile żywszego, rockowego grania. I momenty jamowego luzu. I improwizacje Czesława Niemena (i Stefankiewicza – Niemen został bezceremonialnie wyrzucony ze studia przez prof. Stefańskiego – nagrywali w warszawskiej PWSM – przed ukończeniem swojej partii) na syntezatorze Mooga, efektownie inkrustujące dość surowe jeszcze granie zespołu (zresztą organy Hammonda Stefankiewicz też podobno wypożyczył od Niemena). I „Z dalekich wypraw”, zaskakująco typowa, po prostu – ładna piosenka na finał… I dość mglisty tekst, ponoć o narkotykowych perypetiach.
Były takie chwile, gdy nasi muzycy naprawdę nie ustępowali temu, co działo się w rockowym graniu na Zachodzie, efektownie czerpiąc z dokonań – wtedy już – szacownych klasyków gatunku. Grupa Niemen i powiązane z nią SBB, czy z nieco innej beczki – Klan i Marek Grechuta, same cisną się jako najlepsze przykłady. Panteon polskiego rocka lat 70. bezdyskusyjnie uzupełnia zaś właśnie „Cień wielkiej góry”, znakomicie uzupełniając lukę między awangardowymi szaleństwami Niemena i SBB, poetyckim jazzrockiem Grechuty i psychodelicznym spektaklem Klanu o efektowny, zaprawiony hard rockiem rock progresywny.
Jak mawia pewien Pan z radia – jazda absolutnie obowiązkowa, której wstyd nie znać.