„Słuchaj, to jest zwyczajne świństwo
Tak się nie mówi 'do widzenia'
Nie można wyjść ot, tak
W połowie snu i w pół marzenia”
Przedwczoraj, późnym wieczorem, 6 lutego 2020 roku zmarł Romuald Lipko, współzałożyciel Budki Suflera, jeden z najwybitniejszych polskich kompozytorów muzyki rozrywkowej.
Kiedy kolega Strzyżu pisał o płytach Budki Suflera jakoś pominął ten krążek. Indagowany dlaczego, stwierdził rozbrajająco – Ja po prostu tego nie znam. No cóż, miał prawo, kiedy to wyszło, był jeszcze mały. Ja byłem trochę większy to pamiętam. Ba, pamiętam – ja to wtedy kupiłem, na winylu oczywiście. Chyba jeszcze to gdzieś u rodziców w jakiejś szafce leży.
Tytuł „1974-1984” (ze względu na okładkę album zwany też jest „Helikopterem”) sugeruje, że jest to składak, ale raczej tak nie jest, bo tylko dwa nagrania ukazały się już na płycie wcześniej, trzy to absolutne premiery, a cztery to nowe wersje starszych utworów. A było to tak, że po powrocie Cugowskiego do Budki wykluł się pomysł, żeby w tak zwanym międzyczasie, czyli przed nagraniem nowej płyty „przetrzeć się” w studiu, nagrywając kilka starszych utworów z początku kariery, w nowych wersjach. Padło na utwory z debiutu i z drugiej płyty, a przy okazji wreszcie na płycie ukazał się „Sen o dolinie”, cover Billa Whitersa, czyli w zasadzie pierwszy wielki przebój Budki, który z przyczyn prawno-finansowych nie mógł znaleźć się na debiucie grupy. Po dziesięciu latach wreszcie znalazł się na winylu, co prawda w nowej wersji – ale zawsze. Nagrywanie swoich klasyków w nowych wersjach zwykle bywa ryzykowne, ale Budce udało się to nad wyraz dobrze. Na tyle dobrze, że do tej pory wolę „Jest taki samotny dom” z „Helikoptera” niż z debiutu. Nowy „Cień wielkiej góry” jest równie przejmujący jak oryginał i jakoś przez te wszystkie lata nigdy specjalnie nie zastanawiałem się, która wersja jest lepsza. Kolejny remake to „Z dalekich wypraw”, czyli finałowa część suity „Szalony koń”. Bardzo sensownie tutaj umieszczony też jako finał. Oprócz „Snu o dolinie”, dwie kolejne premiery, to utwory nagrane z Felicjanem Andrzejczakiem, który tylko przez moment był wokalistą Budki, ale za to wyśpiewał grupie jeden z ich największych przebojów – czyli „Jolka, Jolka”. Drugi to przejmujący „Czas Ołowiu”. Szkoda, że zabrakło „Nocy komety”, czyli coveru „Time to Turn” Eloyów. Może się wytwórni budżet na tantiemy skończył i wystarczyło tylko na „Sen o Dolinie”. „Memu miastu na do widzenia” i „Za ostatni grosz” to jedyne utwory, które już wcześniej dokładnie w tych samych wersjach wcześniej pojawiły się na płycie – nawet na dwóch bo jedną był regularny long Budki, a druga to składak Tonpressu („Memu miastu na do widzenia”).
Czyli niby składak, ale nie i warto mieć, warto wracać. A ja dwa razy dałem zarobić Budce na tej płycie, bo winyl kupiłem jak się tylko ukazał, natomiast kompakt dostałem na Gwiazdkę kilka lat temu. Jest w miarę łatwo dostępny. Nawet jeśli nie potraktujemy „Helikoptera” jako pełnoprawny album grupy, to na pewno jest to niezbędne uzupełnienie dyskografii.
I recenzja tej płyty miała uzupełnić cykl Strzyża, ale jakoś nie mogłem się za to zabrać, a nie udało się zmotywować kolegi, żeby sam to zrobił. Niestety nie potrafiłem się zebrać do tego wcześniej bez jakiegoś konkretnego powodu, a teraz powód najgorszy z możliwych.